Nie ma gdzie iść, nie ma gdzie się podziać Indie
Większość hinduskich konserwatystów w Indiach uważa, że kobieta, której mąż umarł, nie powinna dłużej żyć, bo nie zdołała utrzymać jego duszy. Odrzucone przez społeczność, w której żyją, i opuszczone przez najbliższych, tysiące zubożałych kobiet udają się do miejscowości Wryndawan, która powstała w miejscu mitycznego lasu i nadal jest celem pielgrzymek. Znajduje się 100 kilometrów na południe od Delhi i mieszka w niej ponad 20 tys. wdów.
Według danych statystycznych w całych Indiach jest 56 mln wdów, co stanowi 4,6 procent populacji. W kraju jest prawie cztery razy więcej wdów niż wdowców, co nie zaskakuje, zważywszy, że kobiety żyją dłużej niż mężczyźni oraz że znaczna różnica wieku między mężem a żoną nie jest w społeczeństwie indyjskim niczym niezwykłym. Sytuację dodatkowo pogarsza patriarchat. Mężczyzna może się ponownie ożenić po śmierci żony, a kobieta po śmierci męża zostaje pozbawiona wszelkich praw społecznych, osobistych i ekonomicznych.
Wdowy są stygmatyzowane społecznie. Zobaczyć wdowę na początku podróży albo innego ważnego przedsięwzięcia to zdaniem wielu osób
wielki pech.
Niektórzy nawet chowają się, gdy widzą, że ulicą idzie ubrana na biało wdowa. Wiele z tych kobiet jest przez cały czas zamkniętych w swoich pokojach – nie mogą uczestniczyć w życiu rodziny, w obchodach świąt ani codziennych pracach. Najbardziej jaskrawym przejawem odrzucenia był zwyczaj sati. To przestarzała indyjska tradycja pogrzebowa, zakazana przez brytyjskich kolonizatorów w 1821 roku, zgodnie z którą wdowa powinna złożyć siebie w ofierze na stosie pogrzebowym męża lub w inny sposób popełnić samobójstwo niedługo po jego śmierci. Kiedy mąż umiera, żona nie ma po co dłużej żyć. Te kobiety za życia męża wiodły szczęśliwe, barwne życie, a potem nagle wpadają w czarną otchłań. Niektóre są bardzo młode. Poddane ostracyzmowi żyją więcej niż skromnie. Często noszą wyłącznie białe sari, spożywają proste posiłki i resztę życia spędzają, modląc się. Niektóre z nich są wykorzystywane i gwałcone.
Doktor Bindeshwara Pathak, indyjski socjolog i działacz społeczny, założyciel największej indyjskiej organizacji non profit, Sulabh International Social Service, przypomina: – Gdy w 2011 roku opublikowano dane o liczebności wdów w Indiach, świadomość problemu nieco wzrosła. Wiele wdów, choćby te z miejscowości Wryndawan, mieszka w lokalnych aszramach i żyje za grosze, za które trudno przetrwać. Przez długi czas jeszcze gorsza była jednak ich śmierć. Ich ciała zazwyczaj rąbano na kawałki, pakowano do plastikowych worków, a następnie wrzucano do rzeki Jamuna. Nie było kremacji zgodnej z hinduskim rytuałem.
85-letnia Manu Ghosh opowiada: – Zmywałam i prałam po domach, żeby zarobić jakieś pieniądze, ale gdy ludzie dowiadywali się, że jestem wdową, wyrzucali mnie bez słowa wyjaśnienia. Musiałam spać na ulicy... Po śmierci męża porzuciła mnie rodzina. Wydano mnie za niego, gdy miałam 11 lat, a on 40. Moja córka zmarła z niedożywienia, bo nie miałam co dać jej jeść... Przecież nikt nie chciał pomóc wdowie. Po jej śmierci postanowiłam przenieść się do Wryndawanu. Kobieta powinna umrzeć przed mężem, żeby nie musieć przechodzić przez to piekło.
– Moje dzieci mnie wyrzuciły, kiedy zmarł mój mąż – zwierza się 67-letnia Manuka Dasi. – Próbuję zarabiać, śpiewając pieśni modlitewne w świątyni i dzięki temu mam zapewniony jeden posiłek dziennie. Po prostu czekam na śmierć, żeby skończyły się moje męczarnie. Jak dostała się do Wryndawanu? – Szłam pieszo, jechałam autostopem z kierowcami ciężarówek, sypiałam przy drogach. Teraz wdowy są moją rodziną i prowadzę godne życie.
80-letnia Maya Rani wyznaje: – Nie mam nikogo na świecie. Jestem zupełnie sama. Zostać wdową to największe przekleństwo dla kobiety. Przez całe życie pragnęłam szacunku i godności. – To wyrok na całe życie. Jesteśmy skazane na upokorzenia i walkę o byt. Przebywam w świątyni od 60 lat. Rodzinnego miasta już właściwie nie pamiętam. Każdego dnia czekam na śmierć, żeby wreszcie odczuć ulgę – mówi starsza od niej o dwa lata Rada Dasi.
Meera Dasi, dziś 73-letnia kobieta, mówi: – Kiedy owdowiałam, wróciłam do domu rodziców, ale nawet moi rodzice zmienili się w potwory. Czas, który spędziłam u nich po śmierci męża, to był koszmar. Byłam bita, głodzona i nie pozwalano mi wchodzić do głównej części domu, żebym nie mogła przebywać z pozostałymi członkami rodziny. Uciekłam i Wryndawan został moim domem.
Historia 65-letniej Arti Mistri jest równie smutna: – Miałam 18 lat, kiedy zmarł mój mąż. Teściowie wyrzucili mnie z domu, bo obawiali się, że będę sobie rościła prawa do posiadłości przodków. Nawet mój własny brat nie zgodził się, żebym zamieszkała z jego rodziną, bo wdowy przynoszą pecha...
Pingela Miati, dziś kobieta 85-letnia, była dziecięcą panną młodą i wdową: – Miałam zaledwie 9 lat, kiedy zmuszono mnie do ślubu z 40-latkiem. Po kilku latach zmarł i wróciłam do domu rodzinnego jako dziecko wdowa. Kazano mi ogolić głowę i zmuszano do żebrania o jedzenie. Uciekłam.
Te kobiety często nie mają wyboru – wiele z nich jest skazanych na życie w jednym ze specjalnych miejsc dla wdów, czyli w aszramach vidhwa. Takie domy bywają państwowe lub prywatne, ale zdarza się też, że są prowadzone przez organizacje pozarządowe. Mieszkające w nich kobiety noszą się na biało i wiedzą, że
nigdy nie powrócą
do swoich domów, że to tutaj przyjdzie im umrzeć, bo zgodnie z hinduską tradycją wdowa nie może ponownie wyjść za mąż, musi się ukrywać w domu, oddać całą swoją biżuterię i nosić żałobę. Taka kobieta przynosi wstyd swojej rodzinie, traci prawo do udziału w życiu religijnym i jest izolowana społecznie. Często zdarza się, że teściowie – bo to u nich zazwyczaj mieszkają kobiety po wyjściu za mąż – wyrzucają wdowę z domu albo że sama decyduje się od nich uciec, by udać się do wielkiego miasta, gdzie ślad po niej ginie. Niektóre kobiety szukają schronienia we Wryndawanie, gdzie ponoć dzieciństwo spędził Kryszna, hinduski bóg czczony przez wiele wdów.
Ostatnio indyjski sąd najwyższy zainteresował się sytuacją wdów z Wryndawanu. Poprawą ich sytuacji ma się zająć między innymi organizacja Sulabh International Social Service. Doktor Pathak nadal pamięta, jak