Politolog na torze Rozmowa z ADRIANEM TEKLIŃSKIM – mistrzem świata w kolarstwie torowym
– Kilka dni temu w Hongkongu został pan mistrzem świata w kolarstwie torowym.
– W najbardziej czytelnej konkurencji torowej – w wyścigu scratch. Kto pierwszy na mecie, ten zostaje zwycięzcą. Tak jak w wyścigu szosowym.
– Twarzowo panu w tej niezwykłej koszulce.
– Biała koszulka z kolorami tęczy – najpiękniejsze marzenie każdego zawodnika. Kolarstwo to jedyna dyscyplina sportu, w której mistrz świata otrzymuje specjalną koszulkę i w niej występuje we wszystkich imprezach przez najbliższy rok. Niezwykły honor być jej posiadaczem.
– Scratch to wyścig na 15 km. Do pokonania 60 okrążeń toru...
– Czułem się pewnie, byłem świeży. Gdy pozostały 2 kilometry do mety, czyli jeszcze 8 okrążeń, postanowiłem zaatakować. To był strategiczny moment walki. Każdy myślał bowiem o decydującej rozgrywce na mecie, o finiszu. Bałem się, bo walka dużej grupy na ostatnich metrach jednak zawsze ma wiele z loterii. Przypomniałem sobie rozmowę z prezesem Polskiego Związku Kolarskiego. Przed wyścigiem Dariusz Banaszek zachęcał mnie, bym nie bał się ryzyka, bym atakował. Wziął na siebie odpowiedzialność.
– To jeden z najbardziej brawurowych ataków po mistrzostwo świata w historii polskiego sportu.
– Zaskoczyłem rywali. Znają mnie, wiedzą, że jestem szybki na ostatnich metrach. Ale wytrzymałość też jest moją silną kolarską bronią, dlatego tym razem zaryzykowałem. Przechytrzyłem pozostałych zawodników, ale to było 8 rund cierpienia. To był atak w stylu – wszystko albo nic. Ale kolarstwo to właśnie piękna sztuka cierpienia. Zagrało moje doświadczenie, musiałem rozłożyć równomiernie siły, by to był zwycięski atak. Wspierał mnie trener Jacek Kasprzak. To niesamowity facet.
– Pokazał pan kolarstwo pełne fantazji, ale i ogromnej siły.
– Pojechałem na 101 procent możliwości. Tylko przekraczając granice, wygrywa się takie wyścigi. Pędziłem 65 km na godzinę i starałem się to wysokie tempo jak najdłużej utrzymywać.
– Przewaga rosła, to było w pewnym momencie ponad sto metrów.
– Przez ułamek sekundy myślałem nawet, że mogę zdublować grupę, to już by mi gwarantowało zwycięstwo, ale rywale zdecydowanie przyspieszyli. Często na treningach ćwiczyłem takie dwukilometrowe ataki. Zachowałem wiele sił, by odeprzeć ataki.
– Przewaga na mecie była bardzo wyraźna. To niezwykły wyczyn w scratchu.
– Solówkami bardzo rzadko kończy się ten wyścig. To marzenie każdego kolarza, by właśnie wygrywać w takim stylu. Ostatnie dwie rundy były na granicy możliwości.
– Było nerwowo rundzie? na ostatniej
– Wiara pchała mnie po tęczową koszulkę. Pozwalała przetrwać te katusze. Gdzieś docierała myśl, że mogę rzeczywiście wygrać, ale na ostatnich 250 metrach tylko powtarzałem sobie: „Tekla, pchaj i podciągaj, pchaj i podciągaj”. Nawet wydawało mi się, że to krzyczę, że słyszą to widzowie na trybunach. Miałem wrażenie, że stoję w miejscu, więc błagałem, by rower się nie zatrzymywał.
– Pana wygrana w Hongkongu to, moim zdaniem, jedno z najpiękniejszych polskich kolarskich zwycięstw.
– Nie uwierzy pan, ale ja celebrowałem w myślach tytuł mistrza świata. Nie miałem jednak świadomości, jak w rzeczywistości boli wygrana. Na mecie nie miałem siły na nic. Nie mogłem nawet oderwać rąk od roweru, a wiele razy marzyłem o tym, by mieć je w górze, gdy będę zdobywał mistrzostwo. Nawet nie mogłem podnieść polskiej flagi rzuconej przez kolegów. – Czarna ściana w oczach? – Tętno w końcowych momentach wyścigu to ponad 200 uderzeń. Pojawia się zatem rzeczywiście czarny obraz. Mur w tym kolorze. Tylko krzyki słyszałem, ale gdzieś z oddali. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co się stało. Wreszcie zobaczyłem skaczących, krzyczących kolegów, trenerów. Pojawiło się wspaniałe uczucie spełnienia, ale nie tylko dla mnie, bo dla wszystkich, zwłaszcza kibiców. – Były i łzy... – I się ich nie wstydzę. Nie myślałem, że będę płakał, ale wzruszenie okazało się silniejsze. Na podium łzy płynęły po obu policzkach. Nie wierzyłem, że Mazurek jest grany właśnie dla mnie. Po powrocie do hotelu dopiero się poryczałem. Wrzeszczałem. Pod prysznicem głośno dziękowałem Bogu, że pozwolił mi na takie przeżycie. Na podium też skierowałem wzrok ku niebu. – Dlaczego został pan kolarzem? – Uległem urokowi kolarstwa, głównie za sprawą obserwacji Tour de Pologne. W moim rodzinnym Brzegu na szczęście piłka nożna nie jest tak popularna; poszedłem na trening kolarski i zakochałem się w tej dyscyplinie. Nie wyobrażam sobie już życia bez ścigania. Mam 27 lat, a od 16 nie ma dnia w moim życiu bez roweru. Ścigałem się z Michałem Kwiatkowskim, Rafałem Majką, ale ostatecznie wybrałem kolarstwo torowe. Byłem sprinterem i dopiero po igrzyskach w Londynie właśnie w scratchu znalazłem swoje kolarskie miejsce na ziemi. W tej konkurencji trzeba umiejętnie łączyć dynamikę, szybkość z wytrzymałością.
– Nie ma czasu na nudę w tym wyścigu.
– To jeden z najbardziej nieprzewidywalnych wyścigów, niezwykle dynamiczny. Kto pierwszy ten lepszy, nie ma liczenia punktów, klasyfikacji. Przejrzyste zasady dla obserwatorów. Są ataki, próby nadrobienia okrążenia, trzeba być cały czas niezwykle czujnym na torze długości 250 metrów. Troszkę może się zakręcić w głowie, bo przy wielkich prędkościach wszystko nam się spłaszcza, nie odczuwamy nawet, że tor jest stromy i nie mamy wrażenia, jakie często występuje u kibiców, że jeździmy w klatce. – A jest strach? – Nie ma, jest respekt. Nie mamy hamulców w rowerach, jest jedno przełożenie, każdy ma taki sam sprzęt. Na torze jest bardzo ciasno, jeździmy blisko siebie. Przy bardzo dużym tempie łatwo o kraksę, ale adrenalina nie pozwala na myślenie o tym, chociaż znam ból, wiem co znaczy cierpieć po upadkach na torze. Miałem połamane obojczyki, pozdzieraną skórę na ciele. Jak wracałem do domu z takimi szlifami, to zwłaszcza mama wątpiła w sens uprawiania takiego sportu.
– Sprawia pan wrażenie spokojnego, ułożonego człowieka.
– Próbuję przenieść automatyzm z toru na pozostałe czynności. Trochę śmieję się z pewnego zdarzenia w Hongkongu. Od pierwszego dnia pobytu byłem w dobrej dyspozycji. Treningi przed mistrzostwami wskazywały na rosnąca formę, ale po pięciu dniach przyszedł niespodziewany kryzys i przypomniałem sobie, że do hali przyszedłem inną drogą, pomyliłem kierunek i zagubiłem się gdzieś przy rybnych straganach. Wróciłem do stałej trasy i wróciła forma. W sporcie – jak i w życiu – diabeł rzeczywiście często tkwi w szczegółach. Wielcy sportowcy, tacy jak Usain Bolt czy Michael Phelps – też zachowują ten automatyzm, a ja staram się wychwytywać od nich detale, które mają wpływ na ostateczny wynik. Wydaje mi się, że już w poprzednich latach miałem szansę na tytuł mistrza świata, ale nie potrafiłem sobie radzić z presją i dlatego bardzo się cieszę, że udało mi się wreszcie wygrać ze strachem, z bólem.
– Dlaczego występuje pan w czeskim klubie?
– Bo w Polsce nie znalazłem miejsca swojej pracy. A Czesi wypatrzyli mnie na wyścigach i zaproponowali występy w drużynie TUFO Prostejov. Jestem im wdzięczny, że wyciągnęli do mnie rękę, bo przecież wiele osób w Polsce straciło możliwość zawodowego uprawiania kolarstwa. Pobyt w Prościejowie to ciekawe doświadczenie. – Zna pan smak czeskiego piwa? – A znam, znam. Często bowiem zdarza się, że nagrody w wyścigach fundują tamtejsze browary produkujące przecież dobre piwo. – Finansowo jest pan zadowolony? – Kolarze torowi należą do grupy nisko opłacanych. Wielu może się zdziwić, jakie są moje zarobki. Wynoszą ok. 700 euro. Kontrakt pozwala na przeżycie, ale proszę pamiętać, że kolarz zawodowy jest sam dla siebie trenerem, dietetykiem, fizjologiem. Muszę inwestować w siebie. Muszę też o wiele spraw walczyć sam, ale dzięki temu podniosłem swoją świadomość, to mnie wzbogaca.
– Nie jest zatem mistrza świata.
– Nie uprawiam kolarstwa dla pieniędzy, bo gdyby tak było, to dawno bym je porzucił. Wygrywa miłość, pasja. Mam nadzieję, że 13 kwietnia 2017 roku, dzień wywalczenia tytułu mistrza świata, trochę zmieni moje życie, poprawi sytuację finansową. Marzę bowiem o starcie na igrzyskach olimpijskich w Tokio, chcę nadal inwestować w siebie, tym bardziej że widzę ogromne możliwości u młodszych kolegów w reprezentacji. Mamy szansę na dobry występ w drużynowym wyścigu na 4 km. To konkurencja łatwe życie