Będę siebie kochać, bo jestem tego warta
– Mogę zacząć od pu? Uprzedzam: jest nieeleganckich.
– Chyba się domyślam o czym, ale zaryzykuję.
–W Ameryce skazali faceta na karę śmierci. Miał stracić życie na krześle elektrycznym, ale był tak gruby, że się na nim nie mieścił. Zarządzono dietę. Po tygodniu o chlebie i wodzie, zamiast schudnąć, przytył o 10 kilo. Zarządzono tylko wodę. Przytył o kolejne 10 kilo. Postanowiono, że wody też nie dostanie. Znowu przybrał na wadze. Pytają więc nieszczęśnika: Co jest? Czemu nie chudniesz?! A on na to: Jakoś nie mam motywacji...
– Nie znam żadnego grubasa na tym świecie, który by powiedział, że bycie grubym jest fajne, a tycie – super. To idiotyczny mit, który nie ma najmniejszego pokrycia w faktach. Tylko co z tego? Ludzie i tak wiedzą swoje. Łykają różne bzdury jak pelikany muchy.
– Zwiastuny show „# Supermodelka Plus Size” głoszą: Przygotujcie się, bo nadchodzi nowy ideał kobiecego piękna. Zbliża się czas, w którym będzie królować niedoceniony do tej pory rozmiar plus size!... Po takiej reklamie motywacja do zrzucania zbędnych kilogramów spada do zera. Przyszłość przecież przed krągłościami.
– A dlaczego nie? Marilyn Monroe, która zaczynała karierę jako modelka, miała rozmiar 42. Zdarzało się, że dochodziła nawet do 44. Przy 164 centymetrach wzrostu! Czy była pulchna? Oczywiście. Plus size? Jak najbardziej. A jednak stała się ikoną piękna. Do dziś wielu facetów widzi w niej symbol seksu...
– To w końcu duże jest piękne, czy chude jest piękne?
– Źle postawione pytanie. Kobiecość nie zależy od tego, ile się ma centymetrów w talii. Nie chodzi o akceptację siebie w jakimś rozmiarze, lecz o miłość do siebie niezależnie od tego, na jakim etapie życia jesteśmy. A to, niestety, w naszym pięknym kraju jest cholernie trudne. Dam przykład. Od kilku lat prowadzę blog o modzie, urodzie i zdrowiu. Kiedyś poprosiłam moje czytelniczki, żeby przysłały mi epitety dotyczące ciała, które zdarza im się słyszeć na swój temat. Przytoczę najłagodniejsze: spasiona krowa, chodząca anoreksja, kaszalot, patyczak, szerokodupna, pulpet, baryła, świnia, szkapa, wieszak, wieloryb, megabaleron, dowciz tych Majdanek, gigant, maciora... Co najciekawsze, autorami niektórych z tych wyzwisk byli członkowie najbliższej rodziny i przyjaciele. Obelgami motywowali do „zadbania o siebie”! Skoro więc pyta pani o motywację, odpowiem tak: problem nie w odchudzaniu, tylko w pokonaniu kompleksów związanych z błędnymi wyobrażeniami na temat swojego ciała oraz tego, co inni myślą na ten temat. Uczestniczki „#Supermodelki Plus Size” mają uwierzyć, że nie są żadnymi maciorami. Są tak samo normalne i naturalne, jak dziewczyny, które na co dzień widzimy na naszych ulicach. Mam nadzieję, że widzom też spadną klapki z oczu i dotrze do nich wreszcie, że rozmiar nie definiuje ani kobiecości, ani człowieczeństwa.
– Jeden program cudów nie sprawi. Może być nawet jeszcze gorzej niż jest. W internecie co i rusz natrafiam na komentarze w rodzaju: „Robią ten show dla beki”. „To będzie TOP MODEL dla tłuściochów”. „Pokażą festiwal cellulitu, rozstępów, wiszącej skóry i obżarstwa”. „Ten program to promowanie otyłości i niezdrowego stylu życia”...
– Litości! Proszę mnie nie katować anonimami z sieci! Wypisywali takie idiotyzmy na długo przed emisją pierwszego odcinka. Typowo polskie: zmieszać z błotem, chociaż jeszcze się nie widziało. Celowe sprawianie przykrości to też nasza narodowa specjalność. Polak jest chory, jak komuś nie wbije szpili, nie dokopie, nie poniży. Do znudzenia będę powtarzać, że złośliwości dotyczące figury są oznaką słabości, kompleksów i braku klasy. Jeśli ktoś szacunek do drugiej osoby sprowadza do rozmiaru, sam ma problem...
– I czyni piekło na ziemi innym, czego najlepszym przykładem jest pani życie.
– Potrzebowałam dużo czasu, żeby zdobyć się na odwagę i mówić o tym publicznie. A do bulimii przyznałam się dopiero całkiem niedawno. Koszmarnie było. Ciągle słyszałam o sobie same złe słowa: Weź się za siebie... Schudnij wreszcie!... Z takim wyglądem nie będziesz się nadawała nawet na kelnerkę!... Nie tylko w to wszystko wierzyłam, ale dokopywałam sobie jeszcze mocnej. Doprowadziłam się do stanu, gdy uważałam się za najgłupszą w klasie, najgorszą we wszystkim i, oczywiście, najgrubszą. Nienawidziłam swojego ciała. Jedyne, co widziałam, patrząc w lustro, to tłustą, brzydką krowę. W wieku 13 lat zaczęły się diety i głodówki, później środki przeczyszczające i inne leki. Metody samodestrukcji były coraz bardziej wyrafinowane. A potem, znienacka, przychodziły momenty, gdy stawałam się niewyobrażalnie głodna. Napychałam się, czym popadło. Co tam – napychałam się. To były wręcz napady obżarstwa. Nażarta czułam się jeszcze gorzej, bardzo źle o sobie myślałam. Wtedy zaczynała się kolejna głodówka. Od skrajności w skrajność. W jedną i drugą stronę udało mi się „przewalić” prawie 400 kilogramów. Rozpieprzyłam organizm koncertowo. Chciałam umrzeć... Aż w końcu wrócił rozum. – Ot, tak po prostu wrócił? – Pomógł mi pobyt w Anglii. To było ponad osiem lat temu. Pojechałam podszkolić język. Byłam wtedy w wersji mocno puszystej. Wprawdzie po jednej diecie schudłam 20 kilo, ale błyskawicznie je odzyskałam,