Nostalgia i rzeźnia, czyli Pasikowski kontra Vega
Będąc wciąż w wywołanym przez święta wielkanocne nastroju metafizycznym, nurzając się w dogłębnym namyśle nad istotą ludzkiego życia, a nade wszystko śmierci, postanowiłem zmierzyć się z filmami, gdzie ponury żniwiarz kosi z prawdziwą pasją. Z nowymi filmami Władysława Pasikowskiego i Patryka Vegi mianowicie się zmierzyłem, wprowadzając do rozważań eschatologicznych wartość komparatystyczną, czyli porównując sposoby umierania u tych dwóch reżyserów.
Ten pojedynek gigantów był niezaprzeczalnie atrakcją filmowej wiosny, z jednej strony bowiem stanął patriarcha polskiego kina gangsterskiego, z drugiej pretendent do tego tytułu, a właściwie już panujący nam król ekranowej przemocy, który swymi „Pitbullami” oraz „Botoksem” zgwałcił brutalnie gust, smak i sztukę, dając nam zbiory scen i skeczy niesklejonych logicznym scenariuszem, za to wulgarnych i pełnych pornograficznej przemocy, przy okazji wymiatając całą konkurencję rodzimą, a nawet zagraniczną: ostatni film Vegi przekroczył niedawno barierę dwóch milionów sprzedanych biletów.
Kiedyś mieliśmy do czynienia z pojedynkami takich mocarzy jak Wajda i Zanussi, którzy nam poddawali pod namysł dzieła o sprawach zasadniczych, o kwestiach moralnych, o Polsce wreszcie, dziś naszą wyobraźnię organizują obrazy Vegi i Pasikowskiego, osobliwie tego pierwszego, ale przecież twórca pamiętnych „Psów” nie składa broni i chce udowodnić, że wie wszystko o zabijaniu. Pojedynek ten był nieuchronny, tym bardziej że autor „Pokłosia” i „Jacka Stronga” wszedł wielkimi krokami na teren Vegi – niespodzianka na tym polegała, że Pasikowski zrobił kolejnego „Pitbulla”, a więc odcinek gliniarsko-bandyckiej sagi, będącej dzieckiem Vegi, tyle że Vega teraz, nie zgodziwszy się ponoć na narzucane mu przez producenta zatrudnienie Dody Rabczewskiej jako aktorki, nakręcił miast tego swoje „Kobiety mafii”. Pasikowski panią Dodę przyjął na plan i wytworzył film „Pitbull. Ostatni pies”. I tak oto stanęli naprzeciw siebie Pasikowski z Dodą, Cezarym Pazurą, Marcinem Dorocińskim przeciw Vedze, Bogusławowi Lindzie, Oldze Bołądź oraz całej kompanii znanej z wcześniejszych produkcji wielkiego brutalisty. Wynik był łatwy do przewidzenia, Vega zebrał w kinach dwa razy więcej widzów, ponieważ to on jest dzisiaj jednym z dwóch konstruktorów masowej wyobraźni Polaków, z tym że ten drugi akurat nie kręci filmów, ale reżyseruje całym krajem. Nade wszystko jednak stanęły naprzeciw siebie dwie wizje świata, a przynajmniej Polski, i staroświecka, poniekąd szlachetna wizja Pasikowskiego poległa w starciu z wizją Vegi, pokazującego świat, a przynajmniej Polskę, jako kłębowisko bezrozumnej nienawiści i perwersyjnej żądzy mordu – kto nie widział filmów Vegi, ten nie pojmie współczesnej Polski, ten, kto nadziwić się nie może, że mu się Polska zmieniła w nader przykry sposób, ten z pewnością na żadnym filmie twórcy „Botoksu” nie był, bo jakby był, to by się nie dziwił.
Pasikowski dał nam tradycyjną, co nie znaczy sensowną, balladę o gangsterach z Pruszkowa i Wołomina, o strzelaninach na dyskotekach i bandziorskich porachunkach w agencjach towarzyskich, o gliniarzu w starym stylu dał nam opowieść, i znów po latach niestrudzony Dorociński się w niego wciela, znów swą mrukliwą manierą nas uwodzi, znów zaspane oblicze prezentuje, znów nam się wydaje, że heroiczną grą aktorską potwornie jest umęczony, ponownie u jego boku inni gliniarze, ciamajdowaci, zapici, ale wzruszający, znów jakieś aluzje do zabicia generała Papały, znów podróż w czasie odbywamy do zamierzchłej epoki, gdy można było uwierzyć, że mafiosi mają swojskie twarze Cezarego Pazury. Więcej: każe nam wierzyć Pasikowski, że bandyta mieć może nawet twarz Adama Woronowicza i jego słynny zmysłowy szept, bo przecież Woronowicz wyłącznie głośnym szeptem swoje kwestie wypowiada. I mamy uwierzyć, że pani Doda nadaje się na bezwzględną kilerkę i przewalaczkę wielkiej kasy, usiłującą uciec samolotem do Izraela z milionami dolarów w czterdziestu dwóch (!) walizkach.
Symboliczny jest też transfer Bogusława Lindy z kina Pasikowskiego do kina Vegi – oglądając Lindę w kolejnym filmie Vegi, pojąłem, że patrzę na najtragiczniejszą postać polskiej kinematografii: objawić się fenomenalnie u Holland i Kieślowskiego, wielką sławę i szacunek zyskać u Pasikowskiego, roztrwonić wszystko u Vegi – to jest w zasadzie gotowa historia do nakręcenia. Lubię artystów upadłych, wręcz szanuję upadki artystyczne, do upadających artystów mam wielki sentyment, ale uznaję, że warto upadać z fasonem, a tego u Vegi zrobić niepodobna.
W filmie Vegi w zasadzie intryga, mimo iż pozornie pokrętna, arcybogata w wydarzenia, pęczniejąca od nagłych zwrotów akcji, zarazem zdaje się być nieistniejąca. Owszem, niebywałe rzeczy się dzieją, są gangsterzy i są kobiety gangsterki, są zapite i skretyniałe żony gangsterów, są gangsterów kochanki i są nawet policjanci, którzy też są gangsterami, jest policjantka udająca gangsterkę i opiekunka do dziecka, która prawdziwą gangsterką się staje. Barwny korowód bandziorów w chocholim tańcu przewija się przez ekran niby biblijna zgroza, jak na płótnach Hieronima Boscha, a jednak przecież żadnej zgrozy nie ma, lecz jedynie przemoc, przemoc i jeszcze raz przemoc, ponieważ odbiorca Vegi jedynie bluzgami i absurdalną śmiercią bohaterów się zaspokaja. Pierwej usiłowałem policzyć bluzgi płynące z ekranu, ale po pół godzinie straciłem rachubę, usiłowałem też zapamiętać liczbę brutalnych zabójstw, ale i tutaj pogubiłem się w klęsce urodzaju. U Pasikowskiego też bluzgają, też śmierć zbiera żniwo, też w zasadzie wyłącznie obojętność to rodzi. Bo nie liczbą śmierci ani nawet ich wymyślnością widza przerazić można, ale tym tylko, że taka śmierć zdaje się być dotykalna i obecna na sali kinowej. U Pasikowskiego jednak ludzie giną jakoś mniej upokorzeni, u Vegi zaś nie sama śmierć jest przynętą, nie eschatologiczny jej ciężar, ale żałosność tej śmierci – tu nie ma umierania, tu jest najpodlejsze zdychanie, tutaj zabijanie jest nie tyle pozbawianiem życia, ile poniżającym cwelowaniem ofiary. Ja nie mam nic naprzeciw zabijaniu ludzi w filmach gangsterskich, ale lubię wiedzieć, jaka jest przyczyna tego, co się na ekranie dzieje, lubię wiedzieć, że jeśli ktoś ginie, to ginie z jakiegoś powodu, a nie ginie dlatego, żeby zwiększyć liczbę zmasakrowanych trupów w filmie. „Pitbull” Pasikowskiego to jest wielki skowyt nostalgii za latami dziewięćdziesiątymi, gdy owszem, bandziory strzelały się po dyskotekach i burdelach, ale jednak świat zdawał się jakoś przewidywalny i paradoksalnie bezpieczny, wszystko działo się w bandyckiej bańce, a nie dotyczyło każdego, choćby i przypadkowego człowieka. Można powiedzieć z pewną dozą przesady, że przemoc bandycka miała jakieś uzasadnienie, był skutek, bo była przyczyna, u Vegi zaś brutalność jest funkcją rzeczywistości, jest normalna, nawet jeśli zboczona. Pasikowski usiłuje pokazać zło – Vega sam jest złem.
Nostalgia nie tyle jest tęsknotą za przeszłością, ile lękiem przed przyszłością. Pasikowski cały należy do przeszłości, Vega zaś jest nie tylko dzisiejszością ale i przyszłością, choć wykluczyć nie można, że i on pewnego dnia stanie się zbyt staroświecki i wstrzemięźliwy w swej pornograficznej przemocy ekranowej, że stanie się Vega nagle i niespodziewanie za miękki na potrzeby polskiej widowni.
U Vegi nie ma umierania, tu jest najpodlejsze zdychanie, tutaj zabijanie jest nie tyle pozbawianiem życia, ile poniżającym cwelowaniem ofiary