Gazeta Wyborcza - Regionalna (Stoleczna)
Cztery posłanki z ulicznych protestów
– Od parlamentarzystki PiS usłyszałam, że miejsce posła jest w Sejmie, nie na ulicy – mówi posłanka opozycji Urszula Zielińska.
W ostatnich miesiącach spędzają więcej czasu na ulicznych protestach niż w sejmowych ławach. Informują zatrzymanych o ich prawach, pomagają nawiązać im kontakt z prawnikami, czasem własnym ciałem chronią protestujących przed policją.
Klaudia Jachira, Koalicja Obywatelska
Budzik nastawiałam zawsze na piątą. Z samego rana wsiadałam w autobus z Wrocławia do Warszawy, żeby zdążyć na godz. 14 na manifestację. Po marszu nocleg u znajomych, powrót następnego dnia. I tak przez kilka lat. Najpierw przyjeżdżałam na protesty organizowane przez KOD, potem te w obronie sądów, prokuratury i Trybunału. Jako obywatelka doceniałam działania posłów, którzy byli na zgromadzeniach. Z tamtego czasu najlepiej pamiętam Joannę Scheuring-Wielgus, Kamilę Gasiuk-Pichowicz i Michała Szczerbę. Kiedy postanowiłam, że chcę być posłanką, obiecałam sobie, że mandat będę sprawować blisko ludzi i będę tam, gdzie mnie potrzebują. Nie spodziewałam się jednak, że wspieranie protestujących będzie moim głównym poselskim zadaniem. Tak jest od sierpnia tego roku.
Przychodzę, by obserwować, dokumentować i patrzeć policji na ręce. Kiedy widzę nieadekwatne środki przymusu, staram się interweniować. Czasem pomaga rozmowa z dowódcą. Kilka dni po ogłoszeniu wyroku „Trybunału Konstytucyjnego” protestujący zebrali się przed siedzibą Ordo Iuris. Było gorąco, postawy uczestników i policjantów były konfrontacyjne, ale razem z innymi posłankami udało nam się doprowadzić do pokojowego zakończenia. Nikt nie został zatrzymany.
Kiedy widzę legitymowaną lub zatrzymywaną osobę, podchodzę, informuję, jakie ma prawa, pytam, jak się czuje i jak się nazywa. Często daję wizytówkę lub numer do prawników, którzy reprezentują zatrzymanych pro bono.
Co najmniej dwa razy protestujących broniłam przed policją własnym ciałem. Często robimy to wspólnie z innymi posłankami, wtedy szanse na odstąpienie od czynności przez policjanta są większe.
Podczas protestów otwieram biuro na Nowym Świecie. Można wejść, skorzystać z toalety, ogrzać się łykiem kawy, czasem nawet przenocować.
Z jednej strony czuję, że muszę tam być. Z drugiej to cholernie przykre, że policja, od której wymaga się brania w obronę obywateli, tak nadwyręża nasze zaufanie, że pomiędzy kordonem a protestującymi musi stać poseł z legitymacją.
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, SLD
Pierwszą demonstracją z legitymacją poselską była kontrdemonstracja wobec Marszu Niepodległości w ubiegłym roku. Moja obecność na zgromadzeniach zintensyfikowała się latem, po aresztowaniu Margot – doszło wtedy do brutalnego zatrzymania kilkudziesięciu osób i mandat poselski pomógł w ich odnalezieniu na warszawskich komendach. Zostając posłanką spodziewałam się, że część mojej działalności będzie związana z interwencjami i ochranianiem protestujących – sama wywodzę się ze środowisk aktywistycznych i wiem, że wsparcie osoby z immunitetem bywa bardzo przydatne. Ale, szczerze, nie sądziłam, że będzie to tak znaczny element działań w ramach mandatu.
To, że posłowie i posłanki muszą wychodzić na ulice i pilnować, czy policja nie łamie prawa, to znak, że między państwem a społeczeństwem powstaje przepaść, którą trudno będzie zasypać. Jedno z najczęstszych haseł, jakie pojawia się na protestach, brzmi: „Kiedy państwo mnie nie chroni, mojej siostry będę bronić”. Te słowa odzwierciedlają uczucia wielu Polek i Polaków. Ludzie czują, że państwowe służby, które powinny działać dla ich dobra i bezpieczeństwa, coraz częściej stanowią zagrożenie. Obywatele tracą zaufanie do państwa i jego organów. Tym bardziej chcę w tym czasie być z nimi. Żeby czuli, że po tej „państwowej” stronie jest ktoś, kto ich wspiera i broni ich praw. Że państwo to nie tylko zła władza i jej służby.
Na każdy protest zabieram marker. Wypisuję nim na rękach protestujących – przede wszystkim młodych ludzi – numer antyrepresyjny, pod który można dzwonić w razie zatrzymania. Zorganizował go kolektyw Szpila – cudowne aktywistki, które współpracują z kilkudziesięcioma prawniczkami i prawnikami pro bono pomagającymi protestującym. Bardzo ważne jest informowanie uczestników zgromadzenia o ich prawach. O tym, że policja powinna zachowywać się proporcjonalnie do sytuacji i mamy prawo tego oczekiwać. O tym, że mundurowy przed przystąpieniem do czynności powinien podać podstawę prawną i faktyczną interwencji i że warto się tego domagać. A także o tym, by w razie zatrzymania mówić głośno swoje nazwisko, tak, by zapamiętało je jak najwięcej świadków. To pomaga w odszukaniu danej osoby po zatrzymaniu i zapewnieniu jej dostępu do prawnika.
Moja, nasza, praca podczas protestów nie kończy się wraz z rozwiązaniem zgromadzenia czy rozejściem się protestujących. Często przez wiele godzin później jeździmy lub wydzwaniamy po komisariatach w poszukiwaniu zatrzymanych. Staramy się dopilnować, by wszyscy adwokaci mieli dostęp do swoich klientów. Czasem wracamy do domu o czwartej, piątej rano – a prawnicy wciąż pracują, kolejnego dnia uczestnicząc w przesłuchaniach.
Strach o siebie czułam raz. Podczas pierwszego spontanicznego zgromadzenia po ogłoszeniu wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej. Na Żoliborzu policja była bardzo brutalna. Kiedy użyła gazu, byłam naprzeciwko kordonu policji. Nie oberwałam, bo koleżanka szybko wyciągnęła mnie za ramię. Widziałam, jak policja brutalnie zatrzymuje protestujących i nadużywa siły.
Mundurowi nieraz mnie odepchnęli i przesunęli, ale to wszystko. Mimo wszystko czuję, że legitymacja poselska daje mi ochronę, na jaką nie mogą liczyć protestujące. Bardziej boję się o innych.
Magdalena Biejat, SLD
Rozumiem zagrożenie i nie próbuję być na siłę odważna. Ale tam, gdzie widzę, że mogę pomóc, staram się interweniować. Np. kiedy widzę użycie nieproporcjonalnych środków przymusu względem pokojowej demonstracji w obronie praw człowieka. W takiej sytuacji proszę o wskazanie dowódcy i próbuję z nim negocjować użycie innych środków. Czasem się udaje, czasem niestety nie. Na proteście na pl. Powstańców Warszawy mimo naszych poselskich interwencji policja doprowadziła do eskalacji konfliktu. W takich chwilach próbuję nawiązać kontakt z zatrzymanymi, dowiedzieć się, gdzie są przewożeni, by zapewnić im kontakt z prawnikami. Są też chwile, w których liczy się sama obecność i możliwość przedstawienia obiektywnej wersji wydarzeń, często sprzecznej z wersją policji.
Nie mam wątpliwości, że do sytuacji, w której się znaleźliśmy, doprowadził Jarosław Kaczyński. To on wykorzystuje policję jako zbrojne ramię partii przeciw obywatelom. To oburzające, a jednocześnie smutne, że jeden człowiek zrujnował wizerunek służby, która na zaufanie społeczne pracowała przez lata.
Czy legitymacja poselska nadal ma znaczenie? Wierzę, że tak. I myślę tak nawet po tym, kiedy trzymając w ręce legitymację, dostałam gazem w twarz. Liczę, że z tej i innych sytuacji, w których policja nadużywa przymusu, będą wyciągnięte konsekwencje. Mam nadzieję, że stanie się to szybciej niż później.
Urszula Zielińska, Zieloni, Koalicja Obywatelska
Czy tak wyobrażałam sobie mandat poselski? Nie do końca. Sądziłam, że więcej czasu poświęcę choćby klimatowi i bioróżnorodności. Ale sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, sprawiła, że częściej jestem na ulicy, bo priorytetem jest jednak obrona podstawowych wartości.
Podczas ostatniego protestu przed sądem okręgowym, kiedy grupka protestujących usiadła na ulicy, a pozostali stali obok w geście solidarności, mundurowi w pewnym momencie zamknęli w kordonie wszystkich. Znalazłam dowódcę, poprosiłam o wycofanie części policji, by nie eskalować napięcia. Powiedziałam również, że protestujący chcą się już rozejść, o ile tylko policja otworzy kordon. – A jaką mam pewność, że wszyscy się rozejdą? – zapytał dowódca. Dałam mu słowo, bo takie zapewnienie usłyszałam od uczestników zgromadzenia. Kordon został otwarty, manifestacja zakończyła się w miarę pokojowo. Jednak napięta atmosfera na protestach pojawia się coraz częściej.
Tak było też na pl. Trzech Krzyży, kiedy policja brutalnie zatrzymała i zaprowadziła do radiowozu jedną z dziewczyn. Protestujący – znów w geście solidarności – stanęli na drodze policyjnego auta i nie pozwolili mu odjechać, chcąc dowiedzieć się, dokąd policja wywozi ich koleżankę. Dopiero po chwili negocjacji dowódca pozwolił mi wejść do radiowozu, oczywiście za zgodą zatrzymanej. Tam mogłam choć trochę podnieść ją na duchu, a przede wszystkim dowiedzieć się, gdzie zostanie przewieziona, aby móc zapewnić jej pomoc prawną. Wtedy protestujący odeszli od radiowozu.
Niestety, coraz liczniejsze przypadki nadużywania kompetencji policji i przekraczania granic prawa spowodowały jednak, że zaufanie obywateli do służb zostało zrujnowane i będzie bardzo trudno je odbudować.
Niektórzy posłowie inaczej pojmują sprawowanie mandatu. Posłanki PiS mówiły ostatnio, że miejscem posła jest Sejm, nie ulica. Nie zgadzam się, moje miejsce jest przy obywatelach i tam, gdzie trzeba zapewnić im bezpieczeństwo. Dlatego czasem mam żal do koleżanek i kolegów o to, że nie ma nas tam więcej.
Z jednej strony czuję, że muszę tam być. Z drugiej to cholernie przykre, że policja, od której wymaga się brania w obronę obywateli, tak nadwyręża nasze zaufanie, że pomiędzy kordonem a protestującymi musi stać poseł z legitymacją
Wdniu 17 listopada 2020 roku w warszawskim szpitalu odszedł Andrzej Krzeczunowicz, którego głosem przez wiele lat w czasach komunizmu mówiła do nas Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa.
Żal, kiedy odchodzi człowiek tak zasłużony dla Polski, którego życie zatoczyło krąg od urodzin we Lwowie w 1930 roku przez wieloletnią wojenną i powojenną emigrację aż do powrotu do Polski w 2017 roku. Świadek historii, poruszający się z łatwością i wdziękiem pomiędzy językami, krajami, kulturami; wielki patriota, choć dystansujący się od patetycznej ekspresji patriotyzmu.
Andrzej był synem bohatera wielkiej bitwy kawalerii pod Komarowem w 1920 roku, rotmistrza Kornela Krzeczunowicza. Ten potomek polskich Ormian poprowadził zwycięską szarżę na oddziały 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego.
Wygrana bitwa stanowiła moment zwrotny na południowym froncie wojny polsko-bolszewickiej. Kornel Krzeczunowicz opisał to w książce „Ostatnia kampania konna”.
Andrzej nie odziedziczył po ojcu zamiłowania do szabli i koni, ale już zacięcie historycznoliterackie tak. Kiedy na skutek zawieruchy wojennej znalazł się z rodzicami i braćmi w Wielkiej Brytanii, wybrał studia historyczne na uniwersytecie w St. Andrews w Szkocji, a po politycznych studiach podyplomowych w Strasburgu zamieszkał w Monachium, dokąd ściągnął go dyr. RWE Jan Nowak-Jeziorański. Andrzej pracował w Radiu 34 lata, od 1954 do 1988 roku. Był redaktorem, komentatorem, a w końcu lat 80. zastępcą dyrektora Rozgłośni Polskiej RWE. Był także korespondentem tygodnika „Time”, pisał do emigracyjnych czasopism polskich w Londynie, Paryżu i Nowym Jorku.
Czas monachijski to oprócz fascynującej pracy zawodowej także szczęśliwy czas rodzinny i towarzyski w kręgu ciekawych „radiowych” ludzi. Dom Andrzeja i Weroniki (Niki) Krzeczunowiczów otwierał wówczas swoje gościnne progi także dla licznych opozycjonistów, przyjeżdżających z wizytą z Polski. Jednym z nich był pisarz Janusz Anderman, który nawet przez jakiś czas pomieszkiwał u Krzeczunowiczów. Ich syn Paweł do dziś wspomina, jak pod jego łóżkiem rodzice przechowywali maszynę do pisania Andermana czy pozostawione części garderoby różnych opozycjonistów.
Potem nadeszły czasy paryskie: Andrzej w latach 1989-1992 pełnił funkcję dyrektora Biblioteki Polskiej i Muzeum Adama Mickiewicza w Paryżu, gdzie dawał upust swoim zainteresowaniom historycznym. Otworzył ten przyczółek polskiej kultury na osoby spoza ścisłego grona emigracji, usilnie zabiegał o zapewnienie inwestycji dla Biblioteki i o profesjonalną archiwizację jej zbiorów. W tych latach rozpoczął się okres jego częstych odwiedzin w kraju, do którego przez 50 lat jako „wróg ludu” nie mógł przyjeżdżać.
Zamiast emerytury czekała Andrzeja kolejna przygoda – po zmianie ustroju został pierwszym ambasadorem RP przy NATO i Unii Zachodnioeuropejskiej, i równocześnie ambasadorem w Belgii i Luksemburgu (1992-1997).
Łączyło się to z kolejną przeprowadzką, tym razem z Paryża do Brukseli. Andrzej, ze swoim wykształceniem, obyciem międzynarodowym i znajomością języków stanowił ogromny kontrast do poprzedzających go na stanowisku ambasadora komunistycznych dyplomatów. Mógł dzięki temu pokazywać Polskę z jak najlepszej strony. Został bardzo życzliwie przyjęty w brukselskim środowisku dyplomatycznym i unijnym. Jego umiejętności koncyliacji przydały mu się w roli członka zespołu rządowego prowadzącego negocjacje w sprawie wejścia Polski do NATO.
Kiedy po raz kolejny zmienił miejsce zamieszkania, z Brukseli na Oxford, nie zamierzał się nudzić. Sprawował funkcję drugiego wiceprezydenta w Związku Polskich Kawalerów Maltańskich w latach 1997-2002. Wykładał w Londynie na Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie, a podczas częstych wizyt w Polsce prowadził zajęcia na Uniwersytecie w Opolu, w Europejskiej Akademii Dyplomacji. Pożerał codziennie prasę i książki, sam sporo pisał i wspierał polskich twórców jako prezes Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie.
Z tęsknoty za utraconym rajem dzieciństwa powstała książka „Bołszowce. Wspomnienie z dzieciństwa na Kresach”.
Andrzejowi udało się pokazać to, co zostało z tego świata podczas wycieczki do rodzinnego majątku w Bołszowcach niedaleko Stanisławowa, dokąd zabrał grupę młodzieży rodzinnej w 2000 roku. Z wielkim zainteresowaniem i życzliwością szukał kontaktu z osobami związanymi z Bołszowcami, zarówno z Polakami, jak i Ukraińcami.
Kiedy po osiemdziesiątce życie zaczęło być w Oxfordzie zbyt skomplikowane i samotne dla Andrzeja i Niki, postanowili przenieść się bliżej syna Pawła, mieszkającego w Warszawie. Tutaj upłynęły ostatnie trzy lata życia Andrzeja, spędzone na kontaktach rodzinnych i przyjacielskich, na odkrywaniu Warszawy z jej licznymi księgarniami, obok których nie mógł przejść bez wchodzenia oraz na opiece nad niedomagającą Niką.
Martwiła go marginalizacja pozycji Polski na świecie i ustawianie się przez rząd PiS w kontrze do Unii Europejskiej. Jest pewną ironią losu, że gdy w ramach Konferencji Ambasadorów RP, wraz z innymi byłymi dyplomatami, zabierał głos w bolących go kwestiach, niejednokrotnie zbierał cięgi od rządzących za „niewłaściwe” czy wręcz „wraże” poglądy. No cóż, chyba był do tego przyzwyczajony.
Dla jednych wzór dyplomaty, dziennikarza, erudyty, nam pozostanie w pamięci jako kochany, mądry, dobry człowiek, pełen humoru ojciec, teść i dziadek trójki nastoletnich wnucząt.
Jesteśmy pełni wdzięczności za jego długie życie i dobro, którym się dzielił.
Magdalena Krzeczunowicz, synowa