Kto wyleczy NFZ
(…) Czy sytuację można uzdrowić, zmuszając lekarzy, by bawili się w śledczych i sprawdzali, czy pacjent ma prawo do refundacji leków? Nie za bardzo wiadomo, co rząd chciał przez to osiągnąć. Lekarze nie mają dostępu do Centralnego Wykazu Ubezpieczonych, więc sprawdzać aktualności ubezpieczenia zdrowotnego nie mogą. Być może rząd chciał w ten sposób po cichu wyłapać lekarzy, którzy wystawiają lewe recepty – korzystając z przywileju refundacji, za grosze wykupują drogie leki, a potem opylają je w kraju bądź za granicą.
Jeśli rząd w ten sposób zamierzał uratować system finansowania lecznictwa, to zabrał się do tego od złej strony.
Bo system jest już tak zdegenerowany, że uratować się go najprawdopodobniej nie da. System, który polega na tym, że wszyscy kantują wszystkich, nie może funkcjonować prawidłowo.
Jednym z kantów była sama próba zwalenia na lekarzy pierwszego kontaktu odpowiedzialności za to, że w systemie lecznictwa wiecznie brakuje pieniędzy. Bo tak należy rozumieć zarządzenie, że lekarze mają odsiewać pacjentów ubezpieczonych, którym refundacja przysługuje, od nieubezpieczonych, którzy za leki powinni płacić 100 proc. ceny. Tymczasem prawie wszyscy Polacy są objęci ubezpieczeniem zdrowotnym. Za bezdomnych składkę ubezpieczeniową płaci budżet państwa, przekazując na ten cel osobną dotację dla NFZ. Za bezrobotnych składkę płaci również budżet państwa. Co więcej, gdy jeden z członków rodziny zarejestruje się jako bezrobotny, wówczas prawo do bezpłatnego leczenia ma cała rodzina, choć składkę płaci się od jednej osoby. Kto więc kantuje? Państwo.
Za rolników składki ubezpieczenia zdrowotnego płaci KRUS. A ponieważ KRUS jest wspierany przez państwo wielomiliardowymi dotacjami, więc rolnicze składki finansuje budżet. Zdaje się, że również za sędziów składki płaci budżet państwa. Za zatrudnionych płaci pracodawca i oni sami. Przypadki osób, które nie mają opłaconych składek ubezpieczenia zdrowotnego, to margines.
Ilu jest w Polsce bezdomnych, tego nie wie nikt (…). Zależnie od źródła przyjmuje się, że w Polsce jest od 130 do 300 tysięcy bezdomnych. Główne skupiska bezdomnych w Polsce to miasta: Warszawa, Gdynia, Szczecin, Katowice, Łódź, Poznań. Ryczałtowa opłata na jednego ubezpieczonego jest zróżnicowana w zależności od województwa, ale można przyjąć, że średnio wynosi powyżej 120 zł. Przez całe lata opłaty ryczałtowe od wszystkich bezdomnych w Polsce przekazywano mazowieckiemu oddziałowi NFZ. Były to setki milionów złotych (300 tysięcy bezdomnych razy 120 zł daje 36 mln zł), które powinny trafić tam, gdzie leczono bezdomnych. Skoro jeden oddział Funduszu faworyzowano kosztem pozostałych, znaczyło to, że NFZ kantował sam siebie.
W pewnym momencie postanowiono dopomóc tzw. Polsce B. Obliczając wysokość ryczałtów przypadających na jednego ubezpieczonego, zaczęto stosować tzw. wskaźnik zdrowotny (przy uwzględnianiu tego wskaźnika za każdy PESEL w bazie ubezpieczonych należał się podwyższony ryczałt). Założono, że Polacy w wieku od dnia narodzin do czwartego roku życia chorują częściej niż np. dzieci w wieku szkolnym czy dorośli. Równie chorowici mieli być Polacy w wieku powyżej 70. roku życia. Niby prawda, ale nie z punktu widzenia wydatków na służbę zdrowia. Najwięcej kosztują nas bowiem zawały i choroby serca, a do tych najczęściej dochodzi u osób między 40. a 60. rokiem życia. Cóż z tego, skoro chodziło o to tylko, by wskaźnik zdrowotności ustalić tak, żeby dodatkowe pieniądze transferować do województw wyludniających się, np. opolskiego.
Wskaźnik zdrowotności bił w trzy województwa: mazowieckie, śląskie i małopolskie. Mazowieckie wymusiło na NFZ, by do systemu finansowania lecznictwa wprowadził wskaźnik migracji (podstawowa stawka razy 1,7). A dlaczego? Dlatego, że w warszawskich szpitalach byli leczeni i operowani pacjenci z województw tzw. ściany wschodniej. Każdy pacjent z Lubelszczyzny czy z Warmii, operowany w Warszawie, liczony był jak 1,7 warszawiaka.
W śląskich szpitalach, podobnie jak w warszawskich, leczy się cała Polska. Tyle że centrala NFZ nie bar- dzo chce płacić za pacjentów spoza Śląska (stąd niedawna awantura).
Śląsk wymyślił więc swój patent na to, jak okantować resztę Polski. W swoim rejestrze ubezpieczonych pacjentów umieścił 300 tys. „martwych dusz”. Zrobiono to, dopisując do rejestru 300 tys. PESELI ludzi, którzy umarli.
Zanim przekręt wykryto, na Śląsk trafiło dodatkowe kilka miliardów złotych. A gdy centrala NFZ zażądała zwrotu pieniędzy, śląski oddział NFZ tłumaczył, że nie miał pojęcia, iż dopisał nieboszczyków.
Zresztą do dziś w Polsce nie ma takiego rejestru płatników składek ubezpieczenia zdrowotnego, który zawierałby aktualne dane.
Wieść gminna niesie, że od tego roku świadczenia szpitalne w Warszawie i na Mazowszu będą wyceniane o 20 proc. drożej niż w pozostałych częściach kraju. By to osiągnąć, mazowiecki oddział NFZ podniósł wartość punktu rozliczeniowego (w punktach wycenia się poszczególne świadczenia). Gdyby ktoś chciał być nadmiernie dociekliwy, to dowie się, że nie było wyjścia. Szpitale z Mazowsza złożyły znacznie droższe oferty niż szpitale np. ze Szczecina. Tamte klepią biedę, a Mazowsze musiało dostać dodatkowe miliony złotych.
W czasach gdy jeszcze funkcjonowały kasy chorych, wymyślono handel pacjentami. Oprócz regionalnych (wojewódzkich) kas chorych, była jeszcze kasa branżowa (dla wojska i policji). A że jednostki wojskowe i garnizony policji są w każdym województwie, wobec tego gdy regionalnej kasie brakowało kilkudziesięciu milionów złotych, „pożyczało się” wojskowych i policjantów, ich PESELE dopisując do swojej bazy danych. Z roku na rok ten proceder udoskonalano. Kwitł handel PESELAMI między poszczególnymi oddziałami branżowej kasy chorych, które „transferowały” swoich ubezpieczonych do innego województwa. W pewnym momencie było już tak, że np. regionalna kasa chorych z Olsztyna domagała się dla siebie dodatkowych pieniędzy, przedstawiając PESELE pożyczone z Wrocławia. Wreszcie doszło nawet do tego, że te same PESELE znajdowały się w bazach ubezpieczonych różnych kas chorych. Kiedy więc ministrem zdrowia został Mariusz Łapiński, zapadła decyzja o likwidacji kas chorych, scentralizowaniu systemu i utworzeniu jednego funduszu zdrowia.
Prasa wieszała psy na Łapińskim, twierdząc, że wszystko to czynił dlatego, że w inny sposób nie dałoby się odwołać Andrzeja Sośnierza, dyrektora Śląskiej Regionalnej Kasy Chorych („NIE” wielokrotnie pisało na jego temat). Ukrywano prawdziwe przyczyny likwidacji kas.
Według wykazów przedstawianych przez jedną branżową i 16 regionalnych kas chorych w Polsce było łącznie 40 275 666 osób posiadających ubezpieczenie zdrowotne. Liczba ubezpieczonych o ponad 2 miliony przekraczała liczbę ludności – według GUS było nas wówczas 38 230 100.
Co więcej, te 2 miliony były „ubezpieczone” nawet po kilkakroć – pieniądze na nich brało jednocześnie po kilka kas. Państwo musiało coraz więcej wydawać na służbę zdrowia, a i tak pieniędzy tych zaczęło brakować niemal na wszystko. Brakowało środków na realizację kontraktów poradni zdrowia. Komornicy zajmowali majątek szpitali. Nie było pieniędzy na pensje dla lekarzy i pielęgniarek. Istniało ryzyko, że zadłużony na wiele milionów system finansowania lecznictwa przestanie funkcjonować.
Po likwidacji kas chorych i scaleniu ich budżetów w jeden budżet NFZ okazało się, że każda z kas miała pokaźny fundusz rezerwowy. Pieniędzy tych było tak dużo, że nie tylko pokryły deficyt, ale nawet można było obniżyć składkę zdrowotną.
(…) Nie ma rozwiązań, które zachęcałyby lekarzy do racjonalnego gospodarowania lekami (…).
Inaczej jest w przypadku szpitali. Te działają na podstawie kontraktów, muszą więc racjonalnie gospodarować pieniędzmi. Jeśli kupują leki, to tylko do określonej granicy finansowej, mają na to limity zapisane w umowie z NFZ.
Do 2011 r. NFZ ustalał osobny budżet na finansowanie leków sprzedawanych przez apteki i osobny budżet na pokrycie kosztu leków kupowanych przez szpitale. Od roku 2012 budżet apteczny ma już być na stałe połączony z budżetem na leki w szpitalach. Powiało grozą. Jeśli apteki sprzedadzą więcej leków, wówczas zabraknie pieniędzy na leki w szpitalach (…). Gdy NFZ przestanie zwracać szpitalom pieniądze za leki, wówczas podniesie się szum i państwo dorzuci kolejne miliardy złotych na ratowanie systemu finansowania lecznictwa. A potem znowu pieniędzy zabraknie. I znowu trzeba będzie parę miliardów dorzucić (…).
(Skróty pochodzą od redakcji „Angory”)