Zakochana po uszy
przyszła na świat zdrowa, ona – z prawostronnym paraliżem i ciężkim niedosłuchem na poziomie 90 decybeli. Dzięki wieloletniej żmudnej rehabilitacji po ruchowej niepełnosprawności nie został nawet ślad – samodzielnie porusza się po ulicy, pracuje, a nawet podróżuje. Ale bez bardzo mocnych aparatów słuchownych nie słyszy nic. Poza tym czyta z ruchu warg.
Rodzice wpoili jej, że nie można rozczulać się nad sobą, że z przeciwnościami trzeba walczyć. Dlatego nie posłali jej do szkoły dla głuchoniemych.
Przyjaciel z internetu
– Nie umiem migać i cieszę się z tego – mówi. – To by mnie zamknęło w świecie niesłyszących i było pójściem na łatwiznę.
Poszła trudniejszą drogą, ale dzięki temu mówi. Skończyła studia – pedagogikę – a teraz pracuje w korpusie cywilnym policji.
Dwa lata temu, surfując w internecie, Monika trafiła na informację o Fundacji DOGIQ, która szkoli psy do pracy z niepełnosprawnymi.
– Nie szkodzi spróbować – pomyślała. Wysłała zgłoszenie, wypełniła kwestionariusz.
– Od dziecka chciałam mieć psa – mówi – ale nie asystującego, tylko takiego „zwyczajnego”. Po prostu przyjaciela. Nawet do głowy mi nie przyszło, że mógłby być moim opiekunem i pomocnikiem. Ale... jakoś się nie składało. A to nie było warunków, a to czasu...
Siedzimy w kawiarni. Pefo grzecznie leży pod stołem. – Proszę zawołać mnie po imieniu. Tylko cichutko, najlepiej szeptem. – Monika...
Biszkoptowy labrador zrywa się na równe łapy i szturcha swoją panią nosem w rękę. – O co chodzi? – pyta Monika. Zwierzak, radośnie machając ogonem, trąca ją nosem, kierując w moją stronę. Ale Pefo, pierwszy w Polsce pies pracujący z osobą niedosłyszącą, potrafi o wiele więcej.
W ciągu 32 lat życia Monika nauczyła się polegać na sobie i na swoich dwóch, niezwykle mocnych, aparatach słuchowych. Noszenie ich bywa udręką, zwłaszcza na ulicy, bo wzmacniają wszystkie – bez wyjątku – dźwięki. W efekcie w głowie noszącego je panuje jedna wielka kakofonia. Aby uszy mogły odpocząć, trzeba co jakiś czas zdejmować słuchawki.
Zwykły dzień Moniki i jej labradora zaczyna się, jak u większości ludzi, od dzwonka budzika. Tyle że Monika tego dzwonka nie słyszy. Świetnie słyszy go natomiast Pefo, dla którego oznacza on pierwsze poranne zadanie: obudzić panią. Jak nie łapą, to nosem. Kiedy i to nie pomaga, pies, choć normalnie tego mu nie wolno, wskakuje na łóżko. Rano wszystkie chwyty są dozwolone – pani musi wstać. Kiedyś Monika spała z budzikiem pod poduszką – reagowała na wibracje, bo przecież na noc zdejmuje aparat. Ale teraz pobudka jest o wiele przyjemniejsza.
Kiedy Monika wstaje, Pefo przynosi jej w pysku kapcie. To, rzecz jasna, nie należy do jego zadań służbowych. Nauczył się tego sam, podpatrując zwyczaje swojej pani.
Potem idą razem do pracy. Monika ma swój pokój. Jest urzędniczką, toteż często ktoś do niej zagląda, ale ona pukania nie słyszy. Od czego jednak jest Pefo? Najpierw szturcha ją nosem w rękę. To znak, że ktoś czeka na korytarzu. Podobnie kiedy dzwoni telefon albo przychodzi esemes, alarmuje: no, odbierz w końcu! Czasem Monika wychodzi z pokoju i zostawia psa. Jeśli wtedy odezwie się jej komórka, zwierzak chwyta ją w pysk i biegnie szukać pani.
Sama wśród ciszy
Monika Rykaczewska urodziła się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Jej siostra bliźniaczka
Minęło pół roku. I nagle telefon. Zaproszono ją do Katowic, do siedziby fundacji. Podczas tego wyjazdu Monika poznała wiele psów. Ale wtedy nie było jeszcze wiadomo, który z nich zostanie jej opiekunem.
Psa asystującego dobiera się do człowieka – do jego temperamentu, wrażliwości, charakteru. Pod uwagę bierze się też płeć, wzrost oraz – co szczególnie ważne – sposób mówienia. Do filigranowej Moniki nie mógłby trafić zwierzak szkolony przez barczystego mężczyznę o tubalnym głosie – z tak radykalną zmianą psi umysł mógłby nie dać sobie rady.
Spośród gromady psów do Moniki najlepiej „pasował” biszkoptowy Perfecto. Ale w wypadku psów asystujących „najlepiej” wcale nie oznacza „idealnie”.
Monika musiała dokładnie określić, jakiego rodzaju pomocy będzie od niego oczekiwała. I dopiero wtedy Pefo – tak na prośbę Moniki skrócono imię psa, żeby łatwiej było je wymawiać – zaczął właściwe szkolenie, ustawione pod potrzeby jego nowej pani.
Przynieś telefon!
Kurs trwał siedem miesięcy. Dlaczego tak długo? Bo musiał przebiegać tak, by Pefo odbierał zajęcia nie jak żmudny trening, ale jak doskonałą zabawę. Tylko wtedy pies pracuje z entuzjazmem, a nie jak za karę.
Dlatego też nauka przynoszenia dzwoniącej komórki zaczęła się od zabawy atrapą telefonu. Pies ją aportował, gonił, gdy ciągnięto ją po ziemi, a w końcu podbiegał do niej radośnie, gdy tylko ją zobaczył. Potem atrapę zastąpiono prawdziwym telefonem, który z czasem zaczął dzwonić podczas zabawy. W ten sposób zwierzak szybko skojarzył, że dźwięk dzwonka zapowiada świetną rozrywkę – trzeba tylko znaleźć aparat i przynieść go pani – a nuż go rzuci i każe aportować albo da nagrodę?
Równie dobrą zabawą była nauka sygnalizowania pukania do drzwi. Ktoś stukał, ktoś inny otwierał drzwi, a pies biegł zobaczyć, kto przyszedł. I wtedy „gość” rzucał mu zabawkę. Dzięki temu Pefo zorientował się, że gdy rozlega się pukanie, warto dopominać się o otwarcie drzwi. Bo za nimi może czekać fajna niespodzianka! Teraz trzeba było go jeszcze nauczyć, żeby nie sygnalizował tego drapaniem w nogę, bo Monika mogłaby nie nastarczyć rajstop... Otwierała więc drzwi jedynie wtedy, gdy labrador trącał ją nosem. Pefo szybko pojął, że tylko ten sposób działa.
Wreszcie pies musiał się też nauczyć reagować na imię swojej pani, by dawać znać, że ktoś ją woła. Trenerka wołała „Monika!”, a gdy zwierzak odwracał głowę na ten dźwięk, nagradzała go. Potem wypowiadała imię z różnymi dodatkami i w różnych przypadkach gramatycznych, np. „pani Moniko”, bo Pefo musi sygnalizować też takie wołanie.
– Osobom słyszącym to, że ktoś zawoła mnie na ulicy, a ja dzięki Pefowi zareaguję, może wydawać się błahostką. Dla mnie jednak ma to duże znaczenie. Staram się nie pokazywać mojej niepełnosprawności i znajomi często o niej zapominają, a potem... mają do mnie pretensje, że nie odpowiedziałam na wołanie. A przecież ja nie słyszę! Teraz, kiedy ktoś mnie woła po imieniu, Pefo prowadzi mnie w jego stronę. Niby mała sprawa, a dla mnie wielka...
Zaprowadź mnie do domu
Monika w tym czasie każdy weekend spędzała w Katowicach – nie tylko, by pomóc w szkoleniu, ale przede wszystkim, by pobyć z psem, do którego coraz mocniej się przywiązywała. Nic nie było jeszcze przesądzone, ale ona bała się nawet myśleć o tym, że coś mogłoby się nie udać. Że Pefo mógłby trafić do kogo innego.
Kolejna próba – tydzień adaptacyjny w Katowicach – pokazała, że Monika i Pefo rozumieją się coraz lepiej. Zapadła decyzja: ta para sobie poradzi.
Przed ostatecznym przekazaniem psa czekał ich jednak jeszcze miesiąc w Warszawie, już w mieszkaniu Moniki. Bez pomocy trenerów, tylko oni dwoje... Przełomem było majowe oberwanie chmury. Wystarczyło parę metrów od tramwaju do metra, żeby Monice zamokły aparaty słuchowe. I przestały działać. – Teraz zaprowadź mnie do