Miłość topi lodowce
ziemię za krew. Obiecał im, że będą mogli pobudować sobie domy. Ale czy rządom można ufać? Okazało się wkrótce, że weterani ziemię dostaną nie w Rio, ale w interiorze. Wówczas ci zaczęli budować biedadomki na dziko, na niezamieszkanych stokach gór wyrastających nad zatoką. Dziś faweli jest w Rio 700 i choć mieszka w nich – podobno – trzy miliony ludzi, czyli jedna trzecia mieszkańców metropolii, nie znajdziemy ich na żadnej turystycznej mapie. Z oddali robią wrażenie wykonanych z brudnego, wielokrotnie zmiętego papier mâché, z bliska zaskakują niekiedy trwałością i solidnością wykonania. Mroczna strona faweli to anonimowość, jaką daje olbrzymia liczba jej mieszkańców. Rocinha to – umownie – 250 tysięcy mieszkańców, może 300 tysięcy, kto to wie? Gęsta jak arabska guma Santa Marta to ledwie 7 tysięcy mieszkańców. A przecież są jeszcze słynne Villa Canoas, Chapeu Mangueira czy Babilonia, że wspomnę tylko najstarsze fawele Rio. I anonimowość jest atutem dla gangsterów, którzy mają szansę ukryć się w niej na dłużej.
Aby dostać się do faweli Santa Marta, trzeba wjechać głęboko (czyli: wysoko) w Park Narodowy Tijuca, największy na świecie park leżący w… mieście (ma 3300 ha powierzchni), podążając wznoszącą się ostro serpentyną, z której rozciąga się fantastyczny widok na Atlantyk, urokliwą zatokę Botafogo oraz bijącą w niebo po drugiej stronie zatoki Głowę Cukru, z widoczną końcową stacją kolejki linowej. Serpentyna biegnie wzdłuż porośniętego tropikalną roślinnością zbocza. Jeep z napędem na cztery koła jest w stanie podjechać pod górę tylko na pierwszym biegu. Gdy zatrzymujemy się na miejscu, nagrodą jest widok jeszcze bardziej zapierający dech w piersi. To jakoś łączy nas z favelados, choć na nich widoki Rio nie sprawiają już wrażenia.
*** Gdy zaczynamy powolną wędrówkę w dół, pojawiają się mieszkańcy. Ponieważ jest wcześnie, są to głównie kobiety targające w rękach siatki z zakupami. Nieopodal pomalowanego na żółto kościoła Igreja do Nazareno kilkunastu chłopaków kopie piłkę na asfaltowym boisku otoczonym wysokim płotem z siatki, bo kto i gdzie odnalazłby na zboczu zbyt mocno wykopaną piłkę? Chłopaki grają z pasją godną Maracany, choć zdumiewa nas, że dryblują i strzelają boso albo... w japonkach. Ale to właśnie futbol i samba dają możliwości, pozwalające wyrwać się z tego zaklętego kręgu.
Budynki Santa Marta gdzieniegdzie kryte są blachą falistą, ale zdecydowana większość to domki z cegieł, z betonową podłogą i dachem krytym dachówką, papą albo eternitem. Na wielu z nich dobudowano kolejne piętro o kilkumetrowej powierzchni. Domki w faweli trafiają do obrotu nieruchomościami, gdy ktoś, komu się poszczęściło, przeprowadzi się do lepszej dzielnicy. Chętnych do trans- akcji jest wielu. Fawela nie jest gettem – jest organizmem nielegalnym, ale obecnym i subsydiowanym w programach pomocowych władz municypalnych.
Tu i ówdzie ze ściany wystaje klimatyzator, na narożnikach domostw gdzieniegdzie zainstalowano latarnie, które nocą oświetlają ścieżkę pnącą się ku górze. Na słupach – stare plakaty wyborcze: „Głosuj na Samuela Malafaię”. Poproszona o zgodę na zdjęcie dziewczyna (z sąsiedztwa) zgadza się natychmiast i z uśmiechem pozuje na progu. Na pozdrowienie: – Bom Dia! – odpowiadają z uśmiechem. Nie ma żebractwa czy wywoływania litości, a jedynym dzieckiem, jakie domagało się od nas reala u kresu wyprawy, był – jak ze śmiechem wyjaśnił przewodnik – pucołowaty syn… szefa samorządu osiedla.
W niewielkim sklepiku, tuż przy schodach, zatrzymujemy się na moment. Sprzedawca wyciąga z lodówki butelki wody mineralnej i coca-coli. Uwija się mimo wieku żwawo, bo mieć tylu klientów od rana? W połowie faweli stajemy na placyku, w którego rogu stoi naturalnej wielkości pomnik uwielbianego tu Michaela Jacksona. Obok, na ścianie budynku, ogromna mozaika artysty, który przed laty odwiedził Santa Marta i z jej mieszkańcami zrealizował teledysk. Kilka domków dalej sklepik ze skromnymi pamiątkami, także płyty DVD z nagraniem wizyty Jacksona. A nad fawelą rozciąga ramiona słynna ikona Rio Christos Redentor – zaprojektowany przez polskiego artystę Paula Landowskiego i tylko cztery metry niższy od Chrystusa świebodzińskiego. Stojący na szczycie góry Corcovado, doskonale widoczny z każdego zakątka Santa Marta. Widoczny jest zresztą niemal z każdego zakątka Rio de Janeiro.
Dla nas, schodzących z góry szlakiem, fawela kończy się niewielkim brukowanym placykiem, wokół którego posadowiły się sklepiki z wszelkimi niezbędnymi drobiazgami. Na tablicy komunikaty samorządu faweli. Jest drugi posterunek UPP i lokalna szkoła samby. To fawele Rio wystawiają najbardziej paradne szkoły, świętujące karnawał na sambodromie. Domy tworzące fasadę faweli pomalowano na żywe kolory, w słoneczne przedpołudnie cieszą oko odcieniami błękitu, zieleni, różu. Do tego miejsca można z miasta dojechać autobusem, rowerem czy taksówką, ale w górę stąd można iść tylko pieszo. Z tego miejsca pod górę jest każdemu. Nawet temu, kto zamarzył sobie pójść w przeciwną stronę, w dół, ku bajkowym plażom Rio.
N iezwyk ły zbiór opowieści o kobietach, które zdobywały bieguny. Każdy miłośnik wypraw polarnych wie, że żadna z nich fizycznie bieguna nie zdobyła, ale czy zrobiłby to Amundsen bez swej żony albo Peary, Nansen czy Scott?
Rzadko kiedy – czytając z wypiekami na twarzy historie wielkich odkryć polarnych, zdobycia Przejścia Północno-zachodniego, zimowań w zakleszczonych w lodzie statkach badawczych, przejść przez lodowce Grenlandii – uzmysławiamy sobie, że za wielką pasją naukową, pragnieniem sławy i siłą woli istnieje też miłość. A z listów, jakie autorka, notabene też córka polarnika, cytuje, wynika, że to miłość do ukochanych kobiet dawała najwięcej siły, by zmagać się z nieujarzmioną, okrutną i piękną przyrodą.
Autorka opowiada o niezwykłych wyprawach, ale robi to poprzez listy i wspomnienia niezwykłych kobiet. Evy Nansen, Josephine Peary, Marie Herbert, Emily Shackleton, Jane Franklin, Kathleen Scott to ciche bohaterki tych wypraw, ale niemal od początku lektury widać, że bez ich silnych osobowości, żelaznych charakterów, stalowej psychiki nie byłoby kolosalnych osiągnięć ich mężczyzn. A ci nigdy nie znaleźliby w sobie tyle samozaparcia, by przeżyć lodowe piekło bez świadomości, że one czekają, wychowują ich dzieci, wspierają organizacyjnie wyprawy i organizują, jak trzeba, wyprawy ratunkowe. Nawet Peary, legendarny badacz Grenlandii, który spłodził dzieci z eskimoską kobietą, nie byłby tym, kim uczyniła go małżonka. Wiele z nich prowadziło kampanie reklamowe, mające na celu zdobycie funduszy, wygłaszało prelekcje, udzielało się w mediach, by jak najlepiej zdyskontować sukces swych mężów. Dla kilku pokoleń polskich Czytelników wychowanych na powieściach Aliny i Czesława Centkiewiczów będzie to arcyciekawa lektura uzupełniająca naszą wiedzę o wiele prywatnych wątków, bardzo osobistych, ale tym silniej wpływających na naszą wyobraźnię.
KARI HERBERT. ŻONY POLARNIKÓW. Siedem niezwykłych historii. Seria Bieguny. Wydawnictwo CARTA BLANCA, 2011, s. 360. Cena 39,90 zł.