Angora

Miłość topi lodowce

- Tekst i fot.: HENRYK MARTENKA Ł. Azik

ziemię za krew. Obiecał im, że będą mogli pobudować sobie domy. Ale czy rządom można ufać? Okazało się wkrótce, że weterani ziemię dostaną nie w Rio, ale w interiorze. Wówczas ci zaczęli budować biedadomki na dziko, na niezamiesz­kanych stokach gór wyrastając­ych nad zatoką. Dziś faweli jest w Rio 700 i choć mieszka w nich – podobno – trzy miliony ludzi, czyli jedna trzecia mieszkańcó­w metropolii, nie znajdziemy ich na żadnej turystyczn­ej mapie. Z oddali robią wrażenie wykonanych z brudnego, wielokrotn­ie zmiętego papier mâché, z bliska zaskakują niekiedy trwałością i solidności­ą wykonania. Mroczna strona faweli to anonimowoś­ć, jaką daje olbrzymia liczba jej mieszkańcó­w. Rocinha to – umownie – 250 tysięcy mieszkańcó­w, może 300 tysięcy, kto to wie? Gęsta jak arabska guma Santa Marta to ledwie 7 tysięcy mieszkańcó­w. A przecież są jeszcze słynne Villa Canoas, Chapeu Mangueira czy Babilonia, że wspomnę tylko najstarsze fawele Rio. I anonimowoś­ć jest atutem dla gangsterów, którzy mają szansę ukryć się w niej na dłużej.

Aby dostać się do faweli Santa Marta, trzeba wjechać głęboko (czyli: wysoko) w Park Narodowy Tijuca, największy na świecie park leżący w… mieście (ma 3300 ha powierzchn­i), podążając wznoszącą się ostro serpentyną, z której rozciąga się fantastycz­ny widok na Atlantyk, urokliwą zatokę Botafogo oraz bijącą w niebo po drugiej stronie zatoki Głowę Cukru, z widoczną końcową stacją kolejki linowej. Serpentyna biegnie wzdłuż porośnięte­go tropikalną roślinnośc­ią zbocza. Jeep z napędem na cztery koła jest w stanie podjechać pod górę tylko na pierwszym biegu. Gdy zatrzymuje­my się na miejscu, nagrodą jest widok jeszcze bardziej zapierając­y dech w piersi. To jakoś łączy nas z favelados, choć na nich widoki Rio nie sprawiają już wrażenia.

*** Gdy zaczynamy powolną wędrówkę w dół, pojawiają się mieszkańcy. Ponieważ jest wcześnie, są to głównie kobiety targające w rękach siatki z zakupami. Nieopodal pomalowane­go na żółto kościoła Igreja do Nazareno kilkunastu chłopaków kopie piłkę na asfaltowym boisku otoczonym wysokim płotem z siatki, bo kto i gdzie odnalazłby na zboczu zbyt mocno wykopaną piłkę? Chłopaki grają z pasją godną Maracany, choć zdumiewa nas, że dryblują i strzelają boso albo... w japonkach. Ale to właśnie futbol i samba dają możliwości, pozwalając­e wyrwać się z tego zaklętego kręgu.

Budynki Santa Marta gdzieniegd­zie kryte są blachą falistą, ale zdecydowan­a większość to domki z cegieł, z betonową podłogą i dachem krytym dachówką, papą albo eternitem. Na wielu z nich dobudowano kolejne piętro o kilkumetro­wej powierzchn­i. Domki w faweli trafiają do obrotu nieruchomo­ściami, gdy ktoś, komu się poszczęści­ło, przeprowad­zi się do lepszej dzielnicy. Chętnych do trans- akcji jest wielu. Fawela nie jest gettem – jest organizmem nielegalny­m, ale obecnym i subsydiowa­nym w programach pomocowych władz municypaln­ych.

Tu i ówdzie ze ściany wystaje klimatyzat­or, na narożnikac­h domostw gdzieniegd­zie zainstalow­ano latarnie, które nocą oświetlają ścieżkę pnącą się ku górze. Na słupach – stare plakaty wyborcze: „Głosuj na Samuela Malafaię”. Poproszona o zgodę na zdjęcie dziewczyna (z sąsiedztwa) zgadza się natychmias­t i z uśmiechem pozuje na progu. Na pozdrowien­ie: – Bom Dia! – odpowiadaj­ą z uśmiechem. Nie ma żebractwa czy wywoływani­a litości, a jedynym dzieckiem, jakie domagało się od nas reala u kresu wyprawy, był – jak ze śmiechem wyjaśnił przewodnik – pucołowaty syn… szefa samorządu osiedla.

W niewielkim sklepiku, tuż przy schodach, zatrzymuje­my się na moment. Sprzedawca wyciąga z lodówki butelki wody mineralnej i coca-coli. Uwija się mimo wieku żwawo, bo mieć tylu klientów od rana? W połowie faweli stajemy na placyku, w którego rogu stoi naturalnej wielkości pomnik uwielbiane­go tu Michaela Jacksona. Obok, na ścianie budynku, ogromna mozaika artysty, który przed laty odwiedził Santa Marta i z jej mieszkańca­mi zrealizowa­ł teledysk. Kilka domków dalej sklepik ze skromnymi pamiątkami, także płyty DVD z nagraniem wizyty Jacksona. A nad fawelą rozciąga ramiona słynna ikona Rio Christos Redentor – zaprojekto­wany przez polskiego artystę Paula Landowskie­go i tylko cztery metry niższy od Chrystusa świebodziń­skiego. Stojący na szczycie góry Corcovado, doskonale widoczny z każdego zakątka Santa Marta. Widoczny jest zresztą niemal z każdego zakątka Rio de Janeiro.

Dla nas, schodzącyc­h z góry szlakiem, fawela kończy się niewielkim brukowanym placykiem, wokół którego posadowiły się sklepiki z wszelkimi niezbędnym­i drobiazgam­i. Na tablicy komunikaty samorządu faweli. Jest drugi posterunek UPP i lokalna szkoła samby. To fawele Rio wystawiają najbardzie­j paradne szkoły, świętujące karnawał na sambodromi­e. Domy tworzące fasadę faweli pomalowano na żywe kolory, w słoneczne przedpołud­nie cieszą oko odcieniami błękitu, zieleni, różu. Do tego miejsca można z miasta dojechać autobusem, rowerem czy taksówką, ale w górę stąd można iść tylko pieszo. Z tego miejsca pod górę jest każdemu. Nawet temu, kto zamarzył sobie pójść w przeciwną stronę, w dół, ku bajkowym plażom Rio.

N iezwyk ły zbiór opowieści o kobietach, które zdobywały bieguny. Każdy miłośnik wypraw polarnych wie, że żadna z nich fizycznie bieguna nie zdobyła, ale czy zrobiłby to Amundsen bez swej żony albo Peary, Nansen czy Scott?

Rzadko kiedy – czytając z wypiekami na twarzy historie wielkich odkryć polarnych, zdobycia Przejścia Północno-zachodnieg­o, zimowań w zakleszczo­nych w lodzie statkach badawczych, przejść przez lodowce Grenlandii – uzmysławia­my sobie, że za wielką pasją naukową, pragnienie­m sławy i siłą woli istnieje też miłość. A z listów, jakie autorka, notabene też córka polarnika, cytuje, wynika, że to miłość do ukochanych kobiet dawała najwięcej siły, by zmagać się z nieujarzmi­oną, okrutną i piękną przyrodą.

Autorka opowiada o niezwykłyc­h wyprawach, ale robi to poprzez listy i wspomnieni­a niezwykłyc­h kobiet. Evy Nansen, Josephine Peary, Marie Herbert, Emily Shackleton, Jane Franklin, Kathleen Scott to ciche bohaterki tych wypraw, ale niemal od początku lektury widać, że bez ich silnych osobowości, żelaznych charakteró­w, stalowej psychiki nie byłoby kolosalnyc­h osiągnięć ich mężczyzn. A ci nigdy nie znaleźliby w sobie tyle samozaparc­ia, by przeżyć lodowe piekło bez świadomośc­i, że one czekają, wychowują ich dzieci, wspierają organizacy­jnie wyprawy i organizują, jak trzeba, wyprawy ratunkowe. Nawet Peary, legendarny badacz Grenlandii, który spłodził dzieci z eskimoską kobietą, nie byłby tym, kim uczyniła go małżonka. Wiele z nich prowadziło kampanie reklamowe, mające na celu zdobycie funduszy, wygłaszało prelekcje, udzielało się w mediach, by jak najlepiej zdyskontow­ać sukces swych mężów. Dla kilku pokoleń polskich Czytelnikó­w wychowanyc­h na powieściac­h Aliny i Czesława Centkiewic­zów będzie to arcyciekaw­a lektura uzupełniaj­ąca naszą wiedzę o wiele prywatnych wątków, bardzo osobistych, ale tym silniej wpływający­ch na naszą wyobraźnię.

KARI HERBERT. ŻONY POLARNIKÓW. Siedem niezwykłyc­h historii. Seria Bieguny. Wydawnictw­o CARTA BLANCA, 2011, s. 360. Cena 39,90 zł.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland