Uprowadzenie w Łodzi
ło godziny 8 mieszkanie opuszcza Boguś Zieliński. W tym czasie do szkoły przygotowuje się także Robert Iwaniuk. Po chwili się spotykają. Na podwórku chłopcy niszczą swoje fotografie, aby, jak twierdzą, zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Tu też porzucają szkolne tornistry. Tramwajem linii „0” jadą na Dworzec Główny we Wrocławiu. Tu pojawiają się około godziny 12. I właściwie to jest ostatnia chwila kiedy widziano młodocianych uciekinierów. Dalej to tylko hipotezy. Chłopcy najprawdopodobniej kupili bilety na pociąg do Jeleniej Góry. Mieli przy sobie bochenek chleba, cztery kostki smalcu, sól oraz 5 tysięcy złotych i najprawdopodobniej srebrne łańcuszki.
W hipotezie, którą wtedy przyjęliśmy, założyliśmy, że młodzieńcy dotarli do Szklarskiej Poręby i tam przez Karkonosze dotarli do Czechosłowacji... i dalej na Zachód, trochę jak bohaterowie głośnego filmu „300 mil do nieba”. Dziś Robert Iwaniuk i Bogusław Zieliński to blisko 40-letni faceci. Czy żyją?
Najgłośniejszą z przytaczanych tu spraw było niewątpliwie zniknięcie 11-letniej Ani Janowskiej z Łodzi. Była jedynaczką, wraz z rodzicami mieszkała w centrum Łodzi. Była to szalenie uzdolniona dziewczynka. Jej pasją był taniec i śpiew. Swoje zainteresowania rozwijała w znanym wtedy harcerskim zespole „Krajki”. Tragedia wydarzyła się 17 września 1989 roku, w wolną sobotę. Rodzice wysłali Anię do pobliskiej apteki, aby odebrała zamówione krople do oczu oraz zrobiła zakupy w warzywniaku. Kilka minut później Ania dochodzi do budynku, w którym mieści się apteka, położona obok popularnego łódzkiego Domu Handlowego „Juventus”. Po wyjściu z apteki kieruje się do przejścia podziemnego przy al. Mickiewicza – obok Domu Towarowego „Central”. Po jego przejściu trafia na małe targowisko naprzeciwko „Centralu” – tu robi zakupy.
Gdzie Ania udała się potem, tego nie wiemy. Być może pojawiła się przy kiosku „Ruchu”, położonym w pobliżu skrzyżowania Mickiewicza – Kościuszki. Ale co do tego faktu nie ma pewności. Pewne natomiast jest, że Ania pojawiła się powtórnie kilka minut później na małym targowisku naprzeciwko „Centralu”. Była w towarzystwie dziewczyny – 16-, 18-letniej. Do tej pory nie udało się ustalić, kim była ta dziewczyna. Ania kupuje tu dwa jabłka i odchodzi z towarzyszącą jej nieznaną nam dziewczyną o brunatnych włosach. Niestety, nie udało się ustalić, w jakim kierunku dziewczęta odeszły. Zaniepokojony nieobecnością Ani tata idzie śladami córki. Niewiele te poszukiwania dają, poza ustaleniami przedstawionymi powyżej. Poszukiwania Ani przedłużają się do wieczora. Jej rodzice wypytują dosłownie wszystkich napotkanych w okolicach łódzkiego „Centralu”. Państwo Janowscy powiadamiają o zniknięciu Ani milicję. W czasie poszukiwań udało się ustalić, że Ania po wizycie w aptece odwiedziła salon mody Anny Batory położony naprzeciwko jej domu przy alei Kościuszki. Jednak tu znów ślad się urywa. Później w wieczornym dzienniku prezentowany jest komunikat. Ukazują się również publikacje na temat zaginięcia Ani w łódzkiej prasie. Poszukiwania przeciągają się do rana. Jednak kolejne godziny i dni nie przynoszą rezultatu. Do akcji poszukiwawczej włącza się niespotykana jak na tego typu zdarzenie liczba funkcjonariuszy. Ani poszukuje blisko tysiąc osób. W pierwszej fazie penetrowane jest śródmieście Łodzi, następnie inne dzielnice. Sprawdzane są też wszelkie sygnały i informacje napływające od mieszkańców Łodzi. Wśród informacji wiele jest fałszywych. Niektórzy, wykorzystując zaginięcie Ani, próbują „zasiać” w Łodzi panikę, rozpuszczając plotki o kolejnych porwaniach, działaniu satanistów itp. Podjęte, zakrojone na niespotykaną dotychczas skalę, poszu- kiwania nie przyniosły jednak do tej pory rezultatu.
Nie mam wątpliwości, że Anię porwano. Nierozwiązanie tej sprawy to ogromna trauma dla rodziny. W takich sprawach zawsze jest nadzieja, że zaginiona żyje.
Postscriptum
Na marginesie sprawy Madzi z Sosnowca chciałbym się podzielić z państwem kilkoma refleksjami. Sprawa uprowadzenia dziecka (bo tak w pierwszych dniach była kwalifikowana) była na początku nietypowa, bo rzadko przy porwaniach policja nagłaśnia sprawę. Zwykle sprawa uprowadzenia trzymana jest w tajemnicy (często rodzina nie powiadamia policji, bojąc się zemsty porywaczy działających najczęściej dla okupu). Jeżeli w sprawę włącza się policja, to wtedy działa wspólnie z rodziną w wielkiej „konspiracji”. Tu ze względu na okoliczności uprowadzenia (napad!) i maleńkie dziecko sprawę od razu nagłośniono, licząc przede wszystkim na informacje od potencjalnych świadków. Finał znamy, ale nie tym chciałem się zająć. Interesujący jest aspekt medialny tej swoistej tragedii, od czasu sprawy Olewnika, niedominujący tak na antenach telewizyjnych, portalach internetowych czy łamach prasowych. Ale przypomnę, że sprawą Olewnika tak naprawdę dziennikarze zajęli się wiele lat po jego porwaniu, kiedy znaleziono zwłoki uprowadzonego. Kiedy Krzysztof przez ponad 1,5 roku był przetrzymywany przez porywaczy, prawie żaden z tych dziennikarzy noszących miano redaktora, nie zajął się tą sprawą szerzej (poza moją trzykrotną publikacją w „Magazynie kryminalnym 997”, jeszcze jeden z tytułów zajął się tematem). Gdyby wtedy media zajęły się sprawą, tak jak ostatnio (ogromna presja na organy ścigania), jestem przekonany, że Krzysztof byłby żywy. Ale sprawa wtedy (na początku 2001 roku) była dla dziennikarzy nieatrakcyjna (wtedy dokonywano kilkadziesiąt porwań), bo nie było co poka- zać. Rodzina stroniła wtedy od mediów, nie było dramatu do czasu znalezienia zwłok Olewnika.
Sprawa Madzi, choć jeszcze niezakończona, budzi wiele społecznych kontrowersji, na pierwszy plan wysuwając temat: Policja – Rutkowski. Przyznam, a wiem to z doświadczenia, że często, gdy zbyt duża grupa policjantów zajmuje się sprawą, to jej rozwiązanie trwa dłużej. Wiem, że była tu ogromna presja mediów i społeczeństwa (tak naprawdę trochę sztucznie nakręcona, ale czego się nie robi dla „oglądalności”). I tu przyznam rację tym, którzy twierdzą, że sami policjanci z Sosnowca (przy wsparciu specjalistów z Katowic) szybciej ustaliliby fakty.
Ale wróćmy do mediów i Rutkowskiego. Dziennikarze, jak zwykle przy tego rodzaju sprawach, przekroczyli granicę dobrego smaku. Żerując na nieszczęściu, wyciągali przed kamery i obiektywy rodzinę – nie rodziców Madzi, ale tę dalszą. Przez blisko 30 lat zajmowałem się tematyką kryminalną, byłem w ponad 1500 miejscach, gdzie popełniono zbrodnie. Wiem, w jakim amoku, stresie i niewiedzy są rodziny ofiar. Są w stanie zupełnie się „obnażyć”, sądząc, że pomogą w sprawie. Po czasie, kiedy ochłoną, bardzo tego żałują, często walcząc z trwającą latami traumą, wykluczeniem ze środowiska, wytykaniem ich palcami przez sąsiadów.
W Sosnowcu dziennikarska młódź nie miała litości: czy babka, czy dziadek (najlepiej niech płaczą!!!). Oszołomionych usadzała przed kamerą, wmawiając im pewnie wcześniej, że jak „wystąpią”, to na pewno Madzia się znajdzie, a porywaczowi pęknie serce! Ciekaw jestem, czy owi dziennikarze za kilkanaście miesięcy (kilka lat) zainteresują się „tymi rozmówcami” i stanem psychicznym, w jakim się znajdują. Oczywiście część wykonujących zawód dziennikarza będzie tłumaczyć się, że owych członków rodziny wycią-
36