Rządzenie to trudna sztuka
Kserokopiarki za miliony
(...) Nie da się budować państwa dobrobytu bez poparcia albo przynajmniej akceptacji społeczeństwa en masse oraz wbrew tym, którzy skorzystali na tzw. transformacji. To beznadziejne. Widać, jak rząd miota się w bezsilności, od ściany „demokracji” do ściany „władzy”, chcącej wykonywać swoje obowiązki. Ludzie „Solidarności” popełnili błąd, przekreślając osiągnięcia PRL-U i jego społeczeństwo, wprowadzając bez zastrzeżeń kapitalizm z drapieżną gospodarką rynkową, opartą przecież na braku jakiejkolwiek moralności i maksymalizacji zysku, demokrację zwaną mniej pięknie relatywizmem (nie tylko moralnym) oraz wolność słowa, pozwalającą na bezkarne opluwanie każdego, nie wyłączając najwyższych dostojników państwa z prezydentem na czele, przecież reprezentujących (podobno) majestat III RP. Czy to jest rzeczywiście wolność? Czy łatwość wyprowadzania na ulicę tysięcy ludzi pod hasłami wolności, pasującymi do każdej sytuacji, bezsilność władzy państwowej, to wolność czy anarchia?
Demokracja to taki ustrój, w którym granica między nim a anarchią jest praktycznie płynna. Żeby jej nie przekroczyć, prawa stanowione przez władze, ich wykonywanie oraz ewentualne osądzanie na ich podstawie, muszą być czytelne i jasne, doprowadzone do maksymalnej perfekcji. Inaczej stają się bezprawiem. Lekceważenie tegoż prowadzi do protestów, wieców, buntów, a w konsekwencji prawa tegoż lekceważenie staje się normą – początkowo grup społecznych, zawodowych, partii, a w konsekwencji doprowadza do anarchii, rozsadzenia państwa od wewnątrz. Stanowiąc dobre prawo, nawet nieodpowiadające jakiejś grupie interesu, może być ono wprowadzone bez obawy buntu. Jeżeli jest inaczej, rząd musi ustępować, pokazując swoją niemoc, a nie – jak twierdzi – demokratyczne traktowanie społeczeństwa.
Podstawą „demokracji” w III RP nie jest dobro państwa, tylko zwycięstwo na politycznym polu bitwy. Utrzymanie się u władzy dla dobra grup nacisku, zwanych partiami. W ich interesie. Społeczeństwa, nie tylko w Polsce, się budzą, nawet te z wieloletnią tradycją demokratyczną. Bunty, zamieszki świadczą, że zaczynają rozumieć, iż coś w tej „zabawie” nie gra. Szacunek dla władzy – jakiejkolwiek – też zanika, może już całkiem zanikł. Śmieszne jest żądanie sza- cunku dla kogoś wybranego przez część społeczeństwa, w sposób kabaretowy obiecującego cuda, kto za chwilę zniknie ze sceny, a jego miejsce zajmie inny, opowiadając facecje o raju, który on dopiero wprowadzi. Zaczynając działanie, niszczy poprzednie „budowle”, budzi uśmiech zażenowania, kpiny i znika, sadowiąc się na stołkach opozycji jako zbolały, niezrozumiany geniusz budowy raju. Tak się przecież dzieje od ponad 22 lat.
Budowa „sławnego” Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku świadczy o ratowaniu pamięci upadających „idei i etosu” tejże. Należy zapytać, jaki jest sens postawienia tej kosztownej budowli na wzór egipskich piramid faraonów? Czy to EC „Solidarności”, ku chwale jej i jej kapłanów oraz zachowanie na „wieki” idei, cnót i heroiczności jej przywódców, czy też EC solidarności? Jeżeli tak, to kogo z kim? Czy może EC „Solidarności” bogatych przeciw solidarności biednych? Nadal ludzie „Solidarności”, mimo sprawowania od 22 lat władzy, nie rozumieją państwa, społeczeństwa i ich wzajemnych zależności. Według nich państwo służy do załatwiania interesów swojej kamaryli, utrzymania się przy władzy, dzięki mamieniu rajem, spływającym na III RP z UE z błogosławieństwem USA. Niestety, tak nie jest. Pokazują się rysy na tym demokratycznym państwie, a wiara w raj kapitalistyczny, delikatnie mówiąc, podupada. Zresztą nie tylko u nas.
Problem w tym, że żyjemy tu i teraz. Władza nie ma nic do zaoferowania. 22 lata „rządów” ludzi i idei tej formacji, z pomocą oczywiście ich satelitów, kończą się bez euforii. Chyba czas zrozumieć, że formuła nieodpowiedzialności kolejnych gigantów myśli patriotycznej, ekonomicznej i społecznej wzięła w łeb. Tylko co dalej? Kto ma rządzić? Lud na ulicach podburzany przez gawiedź i polityków prących do władzy, czy prawo tworzone odpowiedzialnie i przestrzegane przez wszystkich? Tylko to już nie będzie demokracja solidarnościowa. To będzie państwo, które szanuje siebie, swoje instytucje i społeczeństwo. To będzie państwo prawa, a nie udawanej demokracji. To nie będzie już III RP luzacka. Teraz to apogeum ignorancji, zagubienia.
Niestety, do tego stanu państwa dołożyli cegiełkę wszyscy. Dla zysku, dla władzy, dla utrzymania się na powierzchni. Dla podtrzymania miraży o szczęściu ludu i swojej chwały. Gdzież podziały się czasy Sejmu Kontraktowego, myślącego o dobru państwa? Ostatniego Sejmu zdającego sobie sprawę, jaki jest cel jego istnienia. Niestety, ostatniego (...).
Kto jest największym beneficjentem nowego ustroju RP? Jeden wskaże na Jana Kulczyka, drugi na bankowca Czarneckiego, trzeci postawi na zachodnie banki, które wyimpasowały rodzime, a zwolennicy Janusza Palikota lidera widzą w Kościele z Komisją Majątkową i Opus Dei na czele. Każdy ma swoje racje, ale dlaczego w tej szlachetnej rywalizacji pomijamy NSZZ „Solidarność”?
W 1981 roku, przed 13 grudnia, białostocka NSZZ „Solidarność” miała na koncie kilkanaście kserokopiarek, a od socjalistycznej władzy do prowadzenia działalności statutowej otrzymała około dwudziestu pokoi w centrum miasta, po zlikwidowanym Zjednoczeniu PGR. W sumie kilkaset metrów kwadratowych powierzchni. W 1991 roku, po usadowieniu nowego systemu, NSZZ „Solidarność” w Białymstoku otrzymała, w ramach rekompensaty za stracony majątek w stanie wojennym – jak oficjalnie podały media – dwa budynki w centrum miasta: dawny „Dom Prasy” oraz gmach po OPZZ i ZUS. Oddział Ubezpieczeń postawił sobie rzecz jasna natychmiast nowe budynki, wielokroć większe, a zatem ze straty dawnej siedziby ZUS był zadowolony jak z wygranej w totolotka. OPZZ natomiast został nobilitowany, nie zdołano bowiem reżimowych związków unicestwić, więc pozostawiono zasłużonych i steranych życiem działaczy w wysłużonych pokojach.
Ktoś może zapytać, po co „Solidarności”, powiedzmy kilkunastu etatowym działaczom, ponad pięć tysięcy metrów kwadratowych powierzchni użytkowej, kilkaset pokoi i sale konferencyjne? Otóż do żadnej pracy działaczom potrzebne to nie jest, natomiast liczy się forsa. NSZZ „S” trzepie kasę z wynajmu lokali w centrum miasta, ani chybi kilka milionów złotych rocznie.te pieniądze nie trafiają jednak do kasy wojewódzkiej, lecz do Komisji Krajowej. Nie ulega wątpliwości, iż związek „Solidarność”, jakkolwiek by to okrutnie brzmiało, na stanie wojennym zrobił interes życia. Tę opinię można by zweryfikować, gdybyśmy się dowiedzieli, że oto z wynajmu pomieszczeń bankom, biurom prawnym i agencjom nasza wspaniała solidarność międzyludzka finansuje operacje najbardziej chorym dzieciom, których w Polsce wyleczyć resort zdrowia nie może lub nie potrafi. A przy okazji poznaliśmy wartość kserokopiarki i wiemy, w co najbardziej opłaca się inwestować w Polsce. snej osoby, czyli do pracownika uniwersyteckiego, lecz ani słowem nie wspomina o pracy innych ludzi, którzy według niego powinni wyrażać entuzjazm tylko dlatego, że będą, podobnie jak On, z radością pracować do końca życia dla dobra innych, bo „robią to w końcu dla bliźnich, aby lepiej im służyć”. Pan Profesor zapomniał, że praca pracy nie jest równa i dlatego nie należy wszystkich traktować jednakowo. Powszechnie wiadomo, że pewne grupy pracowników mundurowych, zgodnie z prawem, pracują tylko 15 lat (bo już się przepracowali). A czy można sobie wyobrazić, aby górnicy lub hutnicy pracowali z radością do końca życia w swoich zawodach? Z drugiej strony trudno sądzić, jak wyglądałaby poezja Wisławy Szymborskiej, gdyby, zgodnie z prawem, poszła na emeryturę (czytaj – zakazano pracować) po ukończeniu 60 lat życia, nie mówiąc już o różnych naukowcach, którzy dopiero gdy przestali pracować (tzn. byli na emeryturze), stworzyli swoje najważniejsze dzieła.
Pan Profesor ma „grubo ponad 70 lat”, a mimo to pracuje, nie wiadomo jednak czy na etacie, czy na emeryturze, ponieważ pracownik naukowy może być na etacie tylko do 70. roku życia. A przecież wiadomo, że pracownik naukowy (nie chodzi o etatowego wykładowcę) może najwydajniej pracować tylko wtedy, gdy ma swobodę działania i nie jest związany z etatem (czyli głównie, gdy jest emerytem).
Odnoszę wrażenie, że list Pana Profesora dotyczy dyskusji, jaka toczy się w sprawie przedłużenia pracy dla mężczyzn i kobiet do 67. roku życia. W liście tym autor zachęca wszystkich pracowników do bycia jak najdłużej na etacie (a nie żeby dłużej pracowali, emeryci zawsze gdzieś pracują). Oficjalnie wiadomo, że w Polsce jest dwa miliony bezrobotnych. Dlatego byłem zdziwiony, gdy kilka dni temu nieznany mi Profesor ekonomii stwierdził w TVP1, że jeśli pracownicy będą dłużej pracować, to bezrobocie w Polsce zniknie w sposób naturalny. Czy to jest możliwe?
Po wojnie mój teść miał 5-hektarowe gospodarstwo. Każdego lata liczni członkowie rodziny przyjeżdżali do pomocy na żniwa i na wykopki, ponieważ brakowało rąk do pracy. Tak było we wszystkich gospodarstwach. Dzisiaj jego wnuk, bez niczyjej pomocy, sam pracuje w tym gospodarstwie i dodatkowo dzierżawi 20 ha ziemi. Przecież wiemy, dlaczego tak się dzieje. W XVIII w. w Anglii panowało przekonanie, że maszyny tworzą bezrobocie i należy je zniszczyć.
Jestem człowiekiem w podeszłym wieku. Jako młodzieniec już przed wojną pracowałem, podobnie jak Profesor H.B. Po wojnie sprzedawałem lody i papierosy, ponieważ moi rodzice byli bezrobotni. Przez całą okupację pracowałem w ogrodnictwie jako ro-