Z dala od rzeczywistości
Akt miłosierdzia
botnik. Po wojnie: gimnazjum, liceum i studia na Uniwersytecie Poznańskim. Jako muzykant dorabiałem wtedy na weselach i zabawach. A potem doktorat, habilitacja i również profesura. I w końcu emerytura (czyli przestałem być na etacie). I dopiero wtedy miałem czas napisać dwie książki (wydania wyczerpane) i 19 oryginalnych prac, publikowanych z reguły w czasopismach z listy filadelfijskiej (gdy pracowałem, nie miałem na to czasu). I właśnie dlatego jestem przeciwnikiem, aby wszyscy bez wyjątku byli na etacie do 67. roku życia. z pracy, bo nie czuje się na siłach pracować dobrze i bezpiecznie dla tych, którzy by korzystali z efektów jego pracy. A może, według Pana Profesora, powinienem dalej pracować, do czasu, aż coś się zawali, albo źle pospawany rurociąg gazowy wybuchnie i zabije trochę ludzi?
Taka jest prawda o pracy. Skoro Pan uważa, że swoją wykonuje dobrze, nie ma sensu zaglądać do pańskiej metryki. Ale nie wolno Panu wrzucać do jednego worka mojej i pańskiej pracy, bo to demagogia czystej wody. Życzę zdrowia i pracy do 100 lat, serio!
Nóż mi się w kieszeni otworzył, gdy słuchałam wicepremiera Waldemara Pawlaka opowiadającego o swoim zabezpieczeniu na starość. Zapomniał wół, jak cielęciem był. Przecież wicepremier pochodzi ze wsi i wie, jak starzy rodzice, dziadkowie są na wsi traktowani. Przykłady? Bardzo proszę.
Matka pięciu synów większość majątku zapisała najstarszemu. Za opiekę. A ten tak się matką opiekował, że dopiero po kilku dniach zorientował się, że matka nie żyje (mieszkali w tym samym domu z osobnymi wejściami). Na pogrzebie pozostali synowie nie byli.
Matka czworga dzieci, nazywana przez nich „babką”, pożycza pieniądze, najczęściej od wnuków, których wychowała. Żeby kupić opał i coś na życie. Całą ziemię i budynki przepisała na dzieci, żeby dostać rentę z KRUS – 700 zł.
A w mieście? Znam wiele przypadków, gdy bardzo dorosłym, pracującym dzieciom pomagają rodzice emeryci. Ani jednego, żeby rodzicom emerytom pomagały pracujące dzieci (niepracujące tym bardziej). Znam też przypadek, gdy matka emerytka utrzymuje dwóch synów alkoholików.
Dla Waldemara Pawlaka 4 tys. zł to są pewnie grosze. Dla dziewięćdziesięciu kilku procent Polaków emerytura 2 tys. zł to dużo. Dla wielu tysiąc złotych pozwala jakoś przeżyć.
Wicepremier wierzy w pomoc ścioła. Naiwny?
Pomoc społeczna? Jest więcej potrzebujących niż pieniędzy. Na jakim świecie pan Pawlak żyje? Może czas rozejrzeć się dookoła?
Ko-
W szóstym roku XXI wieku, w dniu Miłosierdzia Bożego przypadającego w owym roku w kwietniu, moja Żona, wzruszona losem osiedlowego bezdomnego, zaoferowała mu ciepły posiłek w naszym mieszkaniu. Nieopatrznie pozostawiła w pobliżu stołu torebkę z portmonetką. Przybysz szybko opu- ścił mieszkanie, zabierając ze sobą, jak się niebawem okazało, portmonetkę z pieniędzmi i dokumentami.
Początkowo nie wierzyliśmy, że coś takiego może się zdarzyć i natychmiast przystąpiliśmy do skrupulatnego przeszukania mieszkania. Niestety, wszystko wskazywało na to, że zostaliśmy okradzeni. Z relacji znajomego sąsiada wynikało, że osobnik podejrzany o kradzież dzień później wnosił do swojego przybytku znaczne ilości puszek z piwem.
W zaistniałej sytuacji trzeba było postąpić zgodnie z obowiązującymi procedurami. Zrobiliśmy zastrzeżenia w banku i zgłosiliśmy zdarzenie w dzielnicowym posterunku policji. Sądziliśmy, że do złodzieja uda się funkcjonariusz i odbierze naszą własność. Stało się jednak inaczej. Przesłuchująca nas policjantka oraz kilka tygodni później prokuratorka nie kryły swojego zadowolenia, ponieważ wszystkie dane dotyczące wykroczenia dostarczyliśmy im w komplecie. Znaliśmy bowiem personalia Stefana M. i wiedzieliśmy, w którym śmietniku urządził sobie noclegownię.
Dalej sprawa potoczyła się wartko. Po kilku miesiącach, dokładnie w grudniu, otrzymaliśmy wezwanie do Sądu Grodzkiego mającego swą siedzibę przy ul. Kocjana 3 w Warszawie, w charakterze poszkodowanej i świadka. Sprawa trwała krócej niż dojazd do kompleksu sądowego. Usłyszeliśmy bowiem, że rozprawa nie może się odbyć, ponieważ podejrzany nie odebrał wezwania. Następną rozprawę wyznaczono pod koniec stycznia przyszłego, 2007 roku.
W zbliżonym czasie podobne wezwanie otrzymaliśmy z Sądu Rejonowego, także mieszczącego się przy ul. Kocjana 3. Jak okazało się, sprawa została wszczęta przez dwa odrębne podmioty, ponieważ suma skradzionych pieniędzy – 150 zł – była niska. Gdyby kradzież objęła sumę dwukrotnie wyższą, byłaby objęta tylko przez jeden trybunał i mielibyśmy mniej kłopotów. Stało się jednak inaczej. Jak widać, bogaci mają łatwiej.
Mimo że na zapowiedzianą rozprawę oskarżony się nie stawił, nie stanowiło to tym razem przeszkody, aby dokładnie nas przesłuchać. Zeznawaliśmy oddzielnie. Stało się to powodem powołania następnej rozprawy. Jak się bowiem okazało, podaliśmy różne czasy stwierdzenia kradzieży. Od kary za fałszywe zeznanie wybawiła mnie Żona, twierdząc z przesadą, że „tak wielki naukowiec, jakim jest jej mąż, co to dzieckiem się nie zajmie, tylko myśli o Einsteinie, nie może mieć głowy do takich pierdół, jak pamiętanie o godzinie pójścia po zakupy, na które go posłałam rok wcześniej. Sąd z niesmakiem przychylił się do apelu mojej Żony.
Dodatkowym osiągnięciem tej rozprawy była zapowiedź wystosowania listu gończego za Stefanem M., a po złapaniu – osadzenie delikwenta w więzieniu w Białołęce. Tak też się stało. Dowiedzieliśmy się o tym po kilku miesiącach, kiedy zostaliśmy wezwani na następną rozprawę. Odbywała się w poszerzonym składzie sądowniczym. W kajdankach, sprzęgnięty z policjantką, pojawił się także podejrzany. Sprawiał wrażenie człowieka szczęśliwego. Był czysty, ogolony, schludnie ubrany, nie miał już fioletowego zabarwienia twarzy, śmiało odpowiadał na pytania. „Zawód wyuczony – ślusarz. Zawód wykonywany – żebrak”. Do kradzieży – oczywiście – się nie przyznawał. Natomiast na pytanie z naszej strony, dlaczego nie zwrócił nam skradzionych dokumentów, nieśmiało odpowiedział „dałem do zwrotu”, czego wysoki sąd raczył nie zauważyć.
Młoda pani mecenas coś tam gaworzyła o „domniemanej niewinności”. Na nasz apel, aby sprawę zakończyć, ponieważ wszystkie dokumenty już dawno sobie odtworzyliśmy, a przedłużanie sprawy nie pomniejsza naszych strat, wysoki sąd kategorycznie odmówił takiego zakończenia. „Nie po to oskarżony siedział przez pół roku w więzieniu, aby nie wyjaśnić sprawy do końca”. Na czym miałby polegać ten koniec, sędzia już nie sprecyzował. Powołano natomiast nowych świadków.
Mimo zastrzeżeń sędziego Stefan M. niebawem odzyskał wolność. Ponownie widzieliśmy go, jak przelewał do swojego pojemnika resztki alkoholu z porzuconych butelek. Na mój widok spluwał, Żonie natomiast nisko się kłaniał. Dowiedzieliśmy się, że niebawem zmarł. Został dyskretnie pochowany na koszt miasta stołecznego Warszawy.
W jakiś czas po jego śmierci otrzymaliśmy wezwanie na kolejną rozprawę, która miała się odbyć w dniu 25 lutego w 2010 r., tj. prawie 4 lata po niefortunnym zdarzeniu. Z rozmowy telefonicznej z pracownikiem sądu dowiedzieliśmy się, że sprawa nie będzie zamknięta do czasu otrzymania aktu zgonu, a nie bardzo wiadomo, czy takowy został sporządzony. Mimo obowiązkowego stawiennictwa nie poszliśmy na tę rozprawę, uznając ją za zamkniętą. Na razie mamy spokój. Niepokoją nas tylko medialne doniesienia o „doprowadzeniach z użyciem bezpośredniego przymusu”.
Jaki z tej historii wynika morał? Jest ich zapewne kilka, ale jeden jest najważniejszy: Nie liczmy na miłosierdzie ze strony sądu, bo go na pewno nie doznamy!
Kolumny opracowała: BOGDA MADEJ-WŁODKOWSKA