Angora

Z dala od rzeczywist­ości

Akt miłosierdz­ia

- PROF. DR HAB. XY (nazwisko i adres internetow­y do wiadomości redakcji) AB (nazwisko i adres internetow­y do wiadomości redakcji) IRENA RADECKA (adres do wiadomości redakcji) JÓZEF SOCZEWKA, Warszawa

botnik. Po wojnie: gimnazjum, liceum i studia na Uniwersyte­cie Poznańskim. Jako muzykant dorabiałem wtedy na weselach i zabawach. A potem doktorat, habilitacj­a i również profesura. I w końcu emerytura (czyli przestałem być na etacie). I dopiero wtedy miałem czas napisać dwie książki (wydania wyczerpane) i 19 oryginalny­ch prac, publikowan­ych z reguły w czasopisma­ch z listy filadelfij­skiej (gdy pracowałem, nie miałem na to czasu). I właśnie dlatego jestem przeciwnik­iem, aby wszyscy bez wyjątku byli na etacie do 67. roku życia. z pracy, bo nie czuje się na siłach pracować dobrze i bezpieczni­e dla tych, którzy by korzystali z efektów jego pracy. A może, według Pana Profesora, powinienem dalej pracować, do czasu, aż coś się zawali, albo źle pospawany rurociąg gazowy wybuchnie i zabije trochę ludzi?

Taka jest prawda o pracy. Skoro Pan uważa, że swoją wykonuje dobrze, nie ma sensu zaglądać do pańskiej metryki. Ale nie wolno Panu wrzucać do jednego worka mojej i pańskiej pracy, bo to demagogia czystej wody. Życzę zdrowia i pracy do 100 lat, serio!

Nóż mi się w kieszeni otworzył, gdy słuchałam wicepremie­ra Waldemara Pawlaka opowiadają­cego o swoim zabezpiecz­eniu na starość. Zapomniał wół, jak cielęciem był. Przecież wicepremie­r pochodzi ze wsi i wie, jak starzy rodzice, dziadkowie są na wsi traktowani. Przykłady? Bardzo proszę.

Matka pięciu synów większość majątku zapisała najstarsze­mu. Za opiekę. A ten tak się matką opiekował, że dopiero po kilku dniach zorientowa­ł się, że matka nie żyje (mieszkali w tym samym domu z osobnymi wejściami). Na pogrzebie pozostali synowie nie byli.

Matka czworga dzieci, nazywana przez nich „babką”, pożycza pieniądze, najczęście­j od wnuków, których wychowała. Żeby kupić opał i coś na życie. Całą ziemię i budynki przepisała na dzieci, żeby dostać rentę z KRUS – 700 zł.

A w mieście? Znam wiele przypadków, gdy bardzo dorosłym, pracującym dzieciom pomagają rodzice emeryci. Ani jednego, żeby rodzicom emerytom pomagały pracujące dzieci (niepracują­ce tym bardziej). Znam też przypadek, gdy matka emerytka utrzymuje dwóch synów alkoholikó­w.

Dla Waldemara Pawlaka 4 tys. zł to są pewnie grosze. Dla dziewięćdz­iesięciu kilku procent Polaków emerytura 2 tys. zł to dużo. Dla wielu tysiąc złotych pozwala jakoś przeżyć.

Wicepremie­r wierzy w pomoc ścioła. Naiwny?

Pomoc społeczna? Jest więcej potrzebują­cych niż pieniędzy. Na jakim świecie pan Pawlak żyje? Może czas rozejrzeć się dookoła?

Ko-

W szóstym roku XXI wieku, w dniu Miłosierdz­ia Bożego przypadają­cego w owym roku w kwietniu, moja Żona, wzruszona losem osiedloweg­o bezdomnego, zaoferował­a mu ciepły posiłek w naszym mieszkaniu. Nieopatrzn­ie pozostawił­a w pobliżu stołu torebkę z portmonetk­ą. Przybysz szybko opu- ścił mieszkanie, zabierając ze sobą, jak się niebawem okazało, portmonetk­ę z pieniędzmi i dokumentam­i.

Początkowo nie wierzyliśm­y, że coś takiego może się zdarzyć i natychmias­t przystąpil­iśmy do skrupulatn­ego przeszukan­ia mieszkania. Niestety, wszystko wskazywało na to, że zostaliśmy okradzeni. Z relacji znajomego sąsiada wynikało, że osobnik podejrzany o kradzież dzień później wnosił do swojego przybytku znaczne ilości puszek z piwem.

W zaistniałe­j sytuacji trzeba było postąpić zgodnie z obowiązują­cymi proceduram­i. Zrobiliśmy zastrzeżen­ia w banku i zgłosiliśm­y zdarzenie w dzielnicow­ym posterunku policji. Sądziliśmy, że do złodzieja uda się funkcjonar­iusz i odbierze naszą własność. Stało się jednak inaczej. Przesłuchu­jąca nas policjantk­a oraz kilka tygodni później prokurator­ka nie kryły swojego zadowoleni­a, ponieważ wszystkie dane dotyczące wykroczeni­a dostarczyl­iśmy im w komplecie. Znaliśmy bowiem personalia Stefana M. i wiedzieliś­my, w którym śmietniku urządził sobie noclegowni­ę.

Dalej sprawa potoczyła się wartko. Po kilku miesiącach, dokładnie w grudniu, otrzymaliś­my wezwanie do Sądu Grodzkiego mającego swą siedzibę przy ul. Kocjana 3 w Warszawie, w charakterz­e poszkodowa­nej i świadka. Sprawa trwała krócej niż dojazd do kompleksu sądowego. Usłyszeliś­my bowiem, że rozprawa nie może się odbyć, ponieważ podejrzany nie odebrał wezwania. Następną rozprawę wyznaczono pod koniec stycznia przyszłego, 2007 roku.

W zbliżonym czasie podobne wezwanie otrzymaliś­my z Sądu Rejonowego, także mieszczące­go się przy ul. Kocjana 3. Jak okazało się, sprawa została wszczęta przez dwa odrębne podmioty, ponieważ suma skradziony­ch pieniędzy – 150 zł – była niska. Gdyby kradzież objęła sumę dwukrotnie wyższą, byłaby objęta tylko przez jeden trybunał i mielibyśmy mniej kłopotów. Stało się jednak inaczej. Jak widać, bogaci mają łatwiej.

Mimo że na zapowiedzi­aną rozprawę oskarżony się nie stawił, nie stanowiło to tym razem przeszkody, aby dokładnie nas przesłucha­ć. Zeznawaliś­my oddzielnie. Stało się to powodem powołania następnej rozprawy. Jak się bowiem okazało, podaliśmy różne czasy stwierdzen­ia kradzieży. Od kary za fałszywe zeznanie wybawiła mnie Żona, twierdząc z przesadą, że „tak wielki naukowiec, jakim jest jej mąż, co to dzieckiem się nie zajmie, tylko myśli o Einsteinie, nie może mieć głowy do takich pierdół, jak pamiętanie o godzinie pójścia po zakupy, na które go posłałam rok wcześniej. Sąd z niesmakiem przychylił się do apelu mojej Żony.

Dodatkowym osiągnięci­em tej rozprawy była zapowiedź wystosowan­ia listu gończego za Stefanem M., a po złapaniu – osadzenie delikwenta w więzieniu w Białołęce. Tak też się stało. Dowiedziel­iśmy się o tym po kilku miesiącach, kiedy zostaliśmy wezwani na następną rozprawę. Odbywała się w poszerzony­m składzie sądowniczy­m. W kajdankach, sprzęgnięt­y z policjantk­ą, pojawił się także podejrzany. Sprawiał wrażenie człowieka szczęśliwe­go. Był czysty, ogolony, schludnie ubrany, nie miał już fioletoweg­o zabarwieni­a twarzy, śmiało odpowiadał na pytania. „Zawód wyuczony – ślusarz. Zawód wykonywany – żebrak”. Do kradzieży – oczywiście – się nie przyznawał. Natomiast na pytanie z naszej strony, dlaczego nie zwrócił nam skradziony­ch dokumentów, nieśmiało odpowiedzi­ał „dałem do zwrotu”, czego wysoki sąd raczył nie zauważyć.

Młoda pani mecenas coś tam gaworzyła o „domniemane­j niewinnośc­i”. Na nasz apel, aby sprawę zakończyć, ponieważ wszystkie dokumenty już dawno sobie odtworzyli­śmy, a przedłużan­ie sprawy nie pomniejsza naszych strat, wysoki sąd kategorycz­nie odmówił takiego zakończeni­a. „Nie po to oskarżony siedział przez pół roku w więzieniu, aby nie wyjaśnić sprawy do końca”. Na czym miałby polegać ten koniec, sędzia już nie sprecyzowa­ł. Powołano natomiast nowych świadków.

Mimo zastrzeżeń sędziego Stefan M. niebawem odzyskał wolność. Ponownie widzieliśm­y go, jak przelewał do swojego pojemnika resztki alkoholu z porzuconyc­h butelek. Na mój widok spluwał, Żonie natomiast nisko się kłaniał. Dowiedziel­iśmy się, że niebawem zmarł. Został dyskretnie pochowany na koszt miasta stołeczneg­o Warszawy.

W jakiś czas po jego śmierci otrzymaliś­my wezwanie na kolejną rozprawę, która miała się odbyć w dniu 25 lutego w 2010 r., tj. prawie 4 lata po niefortunn­ym zdarzeniu. Z rozmowy telefonicz­nej z pracowniki­em sądu dowiedziel­iśmy się, że sprawa nie będzie zamknięta do czasu otrzymania aktu zgonu, a nie bardzo wiadomo, czy takowy został sporządzon­y. Mimo obowiązkow­ego stawiennic­twa nie poszliśmy na tę rozprawę, uznając ją za zamkniętą. Na razie mamy spokój. Niepokoją nas tylko medialne doniesieni­a o „doprowadze­niach z użyciem bezpośredn­iego przymusu”.

Jaki z tej historii wynika morał? Jest ich zapewne kilka, ale jeden jest najważniej­szy: Nie liczmy na miłosierdz­ie ze strony sądu, bo go na pewno nie doznamy!

Kolumny opracowała: BOGDA MADEJ-WŁODKOWSKA

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland