„Kalifornia mon amour” USA
Death Valley – wydmy
Tak śpiewał zespół Dwa Plus Jeden przed trzydziestu paru laty. Ponad 150 lat temu Aleksander Hołyński opisywał Kalifornię jako raj, w którym profesor łaciny podaje zupę w restauracji, pucybut jest filozofem, a wszyscy są sobie równi, zarabiając krocie.
Nazwa California pojawiła się na mapach już 500 lat temu. Początkowo objęła tylko południowy kres Półwyspu Kalifornijskiego. Oznaczać miała wedle jednych źródeł miejsce „gorące jak piec”, wedle innych takie, gdzie są „wysokie góry”. Być może pochodzi jednak od imienia królowej Calafii (lub Califii), która na kartach Xvi-wiecznej powieści rycerskiej Garci R. de Montalvo Przygody Esplandiana miała rządzić wyspą Kalifornią, leżącą na wschód od Azji, bardzo blisko Ziemskiego Raju, zamieszkiwanego wyłącznie przez kobiety posługujące się narzędziami i bronią wykonanymi ze złota. Z czasem mianem Kalifornii zaczęto określać obszar półwyspu oraz tereny dzisiejszego południowo-zachodniego USA, aż po stan Wyoming. Obszar, z którym dzisiaj kojarzymy tę nazwę, to ponad 130 procent powierzchni Polski – 1250 km po osi północ – południe i 400 km ze wschodu na zachód. Co ważniejsze wszakże, jest to kraina gorąca jak piec, ma wysokie góry i wciąż jeszcze sporo złota. Gdyby Kalifornię przesunąć w poziomie pod Polskę, to jej granica północ- na znalazłaby się w macedońskim Skopje, a południowa na afrykańskim wybrzeżu, na linii łączącej Trypolis z punktem położonym w połowie drogi z Damaszku do Jerozolimy.
Gorąco
Latem gorąco jest niemal wszędzie, ale najgoręcej, najbardziej sucho, a jednocześnie 86 m poniżej poziomu morza, w Dolinie Śmierci. Temperatura w dzień regularnie przekracza 50°C, a nocą często nie spada poniżej 35°C. Po pięciu godzinach jazdy z Los Angeles na północ, systemem autostrad numer 5, 14, 395, a na koniec drogą stanową nr 190 na wschód, należy zapłacić 20 dol. za 7-dniową przepustkę na teren Parku Narodowego i przed szczęśliwym przybyszem otwiera się dolina pustynna wielkości województwa opolskiego. Kraina ludu Szoszonów, 30-metrowych wydm, skalnych formacji o niewiarygodnych kształtach i kolorach oraz baśniowych kanionów gnieździ się w otoczeniu dziewiczych 3-tysięczników o niedostępnych zboczach, po których z gracją pląsają owce gruborogie Nelsona.
Po nocy na kempingu za 10 – 20 dol. lub w hotelowych warunkach za 140 – 200 dol. i śniadaniu za niespełna dychę można ruszyć na objazd ocienionych kanionów, zlanych słońcem płacht solnych i poszarpanych zboczy górskich. Życie i dziwy pustyni najlepiej jest poznawać z lornetką i aparatem fotograficznym w ręce, ale absolutnie obowiązkowa jest duża butla wody. 15-kilometrowy Szlak Artystyczny wiedzie przez pagórki mioceńskich skał osadowych i wulkanicznych. Na tzw. Palecie Artysty – stoku Gór Czarnych w paśmie Amargosa – nabierają one oszałamiających odcieni dzięki grubym pokładom soli różnorodnych metali i połyskującej miki, kreując raj dla fotoamatorów w późnopopołudniowym świetle słonecznym. Tamże, z tarasu Dante Point, rozpościera się zapierający dech widok na położone niemal 1700 m niżej dno doliny. Tym, co najpierw przyciąga spojrzenie, jest Pole golfowe diabła – stożki i wertepy solne, posadowione na wielusetmetrowej grubości pokładach soli kamiennej.
Na pobliskim szczycie Zabriskie warto przysiąść o świcie bądź tuż przed zachodem słońca na modlitwę w świątyni natury. Nazwa Zabriskie Point pochodzi od nazwiska wiceszefa lokalnej kopalni boraksu, potomka Albrechta Zaborowskiego z Węgorzewa, który w 1662 roku, uciekając przed przymusowym zaciągiem do pruskiej armii, zawędrował do Nowego Amsterdamu, dzisiejszego Nowego Jorku. Po przeciwnej, zachodniej stronie doliny, w kanionie Wildrose pasma Argus, zachował się ciąg zbudowanych z rumoszu wapiennego Xix-wiecznych pieców do pozyskiwania węgla drzewnego, których fotogeniczności nie sposób przecenić. Tym, którzy potrzebują chwili na zatopienie się w bezmiarze przestrzeni, Dolina Śmierci oferuje bajeczne ciągi wydmowe (Mesquite Flats, Panamint, Ibex), zaś amatorom wrażeń z przeciwległego końca emocji spenetrowanie surrealistycznego otoczenia „wielkiego koszyka w skale” – tak lokalni Indianie nazywają ćwierćkilometrowej głębokości krater Ubehebe (czyt. Jubihibi). Emocje towarzyszące doznaniom estetycznym i skutkom prażenia się w temperaturach porównywalnych jedynie z tymi, jakie występują w Libii, może przyćmić wszakże perspektywa znalezienia złotego samorodka, obserwowanie kamieni „żeglujących” samoistnie po dnie suchego jeziora lub widok na nocnym nieboskłonie Drogi Mlecznej w postaci nieporównywalnej z czymkolwiek w naturze i pozwalający jednocześnie na właściwe odniesienie własnej osoby do wszechświata.
Złoto
Jeśli nie potknęliśmy się o złoto w Dolinie Śmierci, to nic straconego, w Kalifornii jest ono dosłownie wszędzie. Kwestie odnoszące się do tego metalu są zaledwie trzy: cierpliwość i niezłomna wiara w sukces, łut prawdziwego szczęścia oraz zdolność odróżnienia kruszcu od tzw. złota głupców. To ostatnie to płytki lub grudki pirytu, których połyskliwa, zbliżona do mosiądzu barwa zwiodła wielu domorosłych poszukiwaczy. Mimo to takich, którzy próbują szczęścia, jest coraz więcej, szczególnie w obecnej dobie niebotycznych cen złota i powszechnego bezrobocia. W ciągu kilku ostatnich lat liczba aktywnych działek, na których poszukuje się kalifornijskiego złota, wzrosła do niemal trzydziestu tysięcy. Już za niespełna 20 dolarów można kupić bardzo dokładne mapy czynnych i porzuconych działek, a na aukcjach e-bay za kilkaset dolarów prawo do ich eksploatowania. Pomimo iż złoto rzeczywiście objawia się w Kalifornii jak stan ten długi i szeroki, to jednak tzw. Złota Prowincja (Gold Country), obejmująca większość terenu 12 hrabstw położonych wzdłuż słynnej drogi stanowej numer 49 i przylegających do zachodnich stoków Sierra Nevada, posiada największy potencjał na czysto przypadkowe znalezienie żółtego metalu. To w tym rejonie, dwie godziny jazdy z San Francisco na wschód, w miasteczku Jamestown, 24 grudnia 1992 roku znaleziono Ironstone’s Crown Jewel, największy na świecie samorodek złota o wadze 16,4 kg. Można go podziwiać w nieodległym Murphys, w Muzeum Dziedzictwa w winnicy Ironstone, smakując znakomitego miejscowego zinfandela lub chardonnay. W Jamestown natomiast już za kilkadziesiąt dolarów można przez parę godzin zmierzyć się ze złotonośnymi pokładami, samemu lub z instruktorem. Samemu spróbować można w zasadzie na każdym z niezliczonych potoków górskich – i jeśli nie złoto, to z pewnością znajdzie się któryś z minerałów lub kamieni półszlachetnych, takich jak jaspis występujący w kilku barwach, agat, chalcedon, obsydian, kwarc biały, różowy czy dymny, żeby tylko wymienić niektóre.
Niezbędną dawkę wiedzy na temat lokalnych kopalin można zdobyć w Stanowym Muzeum Minerałów i Kopalnic-