Dwie podróże
twa w historycznym miasteczku Mariposa, gdzie John Fremont i Kit Carson założyli przed 150 laty pierwszy w Kalifornii młyn do kruszenia rud i ekstrakcji złota. Życie górniczej braci z okresu gorączki złota świetnie obrazuje położona w Grass Valley kopalnia Empire, najstarsza, największa i najbogatsza kopalnia złota w Kalifornii. W ciągu 106 lat swojego istnienia, od 1850 r. do roku 1956, dostarczyła ona 5,8 miliona uncji kruszcu, który zblokowany stanowiłby sześcian o boku 2,13 m. Szacuje się, że pozyskane złoto stanowi tylko 20% metalu, jaki kryją tamtejsze pokłady, zatem...? Za 7 dolarów można pobuszować pieszo, na rowerze lub konno po 350 hektarach parku, zaglądając do kwater mieszkalnych, ogrodów i otworów prowadzących do 600 kilometrów szybów górniczych, schodzących nawet do 800 m w głąb ziemi. Zwiedzający już wkrótce będą mogli przejść kilkaset metrów tunelem prowadzącym do głównego szybu kopalni, poznając jednocześnie w szczegółach praktyki kopalniane sprzed lat, a w przerwie „pracy” zjeść solidny, południowy posiłek górnika jedynie za 15 dol. Wiele miasteczek „Złotej Prowincji” zachowało do dziś koloryt czasów gorączki złota, zarówno w charakterze zabudowy, jak i oferty kulturalnej, aczkolwiek bale, podczas których 300 dżentelmenów konkurowało o taneczne względy dwunastu dam, już się nie zdarzają, a i występowanie dzierlatek pokroju Loli Montez też nie. Jej istniejący do dzisiaj w Grass Valley dom, a detalicznie rzecz ujmując – łoże w formie łabędzia, był świadkiem niezliczonej liczby zobowiązań pomocy do oderwania Kalifornii od USA i stworzenia niezależnego królestwa pod nazwą Lolaland. Mając kieszenie pełne złotego piasku i samorodków, można było fantazjować do woli, a my ruszmy na razie nieco wyżej, w góry.
Góry
Wkalifornii nie ma miejsca, z którego nie byłoby widać jakichś gór. Przesłonić je mogą jedynie mgła lub deszczowe chmury, bowiem stan ma aż 352 pasma górskie nazwane i pewną ilość bez nazwy, a samych czterotysięczników jest aż szesnaście. Numer jeden pośród nich to Mount Whitney – najwyższy szczyt kontynentalnych USA (4421 m). Wspinaczka w górach to rzecz oczywista, ale góry kalifornijskie oferują oprócz niebotycznych wysokości także każdą możliwą do wyobrażenia atrakcję. Pasmo Gór Nadbrzeżnych północnej Kalifornii (już od pasma Santa Lucia na południe od San Francisco po granicę stanu z Oregonem) cechuje występowanie najwyższych drzew świata. Kilka godzin jazdy z San Francisco na północ widowiskową drogą US101 i możemy się przymierzyć do Hyperiona – 115,5-metrowej sekwoi wiecznie zielonej, najwyższego żywego organizmu naszej planety. W Gaju Tytanów (The Grove of Titans) Parku Narodowego Redwood takich „drapaczy chmur” jest sporo, a wśród nich Lost Monarch o masie ponad 1200 m sześciennych. Potężniejsze są jedynie sekwoje olbrzymie, najbardziej masywne organizmy żyjące na ziemi. Stając u podstawy majestatycznego „Generała Shermana”, znajdujemy się w obliczu 2 tys. ton żywej materii. Gdyby „Generała”, posadzić na dziecięcej huśtawce, to żeby zabawa miała sens, z drugiej strony musiałaby usiąść cała ludność Śremu i okolic. Na podstawie ściętego pniaka dałoby się zbudować komfortowe 95-metrowe mieszkanie.
Żeby przejść się pośród tych kolosów, trzeba wszakże dotrzeć do Narodowego Parku Sekwoi w Górach Śnieżnych (pasmo w Sierra Nevada). Pięć godzin jazdy, zarówno z Los Angeles, jak i z San Francisco, i po zadomowieniu się na 2200 m n.p.m. w Wuksachi Village and Lodge (latem 200 i więcej dol. za noc w hotelu lub kemping za ok. 20 dol.) można wyruszyć w środowisko jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, wręcz magiczne. Majestat emanujący z tych liczących kilka tysięcy lat olbrzymów ma jakąś pierwotną siłę oddziaływania na człowieka, tak jakby ich natura wysysała z przybysza całą toksyczność naszego pośpiesznego i stechnicyzowanego świata. Powroty do cywilizacji są niemal niechętne. Nic dziwnego, bowiem oprócz tej specyficznej sekwojowej aury przeżywa się tam na co dzień spotkania z czarnymi niedźwiedziami, jeleniami, rysiami, oposami, kozicami, kojotami i dalszą menażerią w jej naturalnym habitacie. Bezpośrednio na północ leży Kings Canyon, najgłębszy wąwóz Ameryki; tak, tak, to nie Wielki Kanion Colorado nim jest. W Kings nasze Rysy posadowione u podstawy wąwozu wystawałyby nad jego krawędź na... 3 metry. Jadąc tamże cudną drogą numer 180, nie sposób pominąć krasowej jaskini Boyden z cyklem niezmiernie rzadkich nacieków tarczowych. Jaskinie w górach kalifornijskich są zjawiskiem dosyć powszechnym i są przygotowane do zwiedzania przez turystów amatorów. Pasmo Gór Białych w Sierra Nevada nie tylko zaprasza do osławionej doliny Yosemite, ale oferuje także spotkanie z matuzalemem (niczym ten biblijny), okazem sosny długowiecznej, będącej najstarszym żyjącym organizmem na ziemi. Jej kiełkowanie szacuje się na rok 2832 p.n.e. – w tym czasie w Polsce w pełnym rozkwicie była neolityczna kultura amfor kulistych, ech...
Tak nazwał swe dzieło autor, nowozelandzki dziennikarz, który – jak wielu z nas – zdał sobie w pewnym momencie sprawę, jak fascynujące bywają historie zwykłych rzeczy otaczających nas na co dzień. Zapierające dech w piersi historie mają też potrawy, o czym zapisano już kilka księgozbiorów. Nasz autor pewnie o tym wie, ale zapraszając Czytelnika, postawił na autentyczność i subiektywizm. Pierwsza podróż odbywa się w czasie, druga to relacja o ludziach, których autor przy tej okazji spotkał. Nie sili się przy tym na autorytet Billata-Savarina, brakuje mu też akademickiej wiedzy Henry’ego Hobhouse’a o tym, jak rośliny zdobywały świat. Nie szkodzi.
Podróżujemy po świecie, omijając słynne miejsca, a zatrzymując się tam, gdzie przez myśl nie przebiegłoby nam się wcześniej zatrzymać. A jest to na przykład plantacja kakaowca w Brazylii; amerykańska farma, skąd pochodzi legendarna przyprawa tabasco; śledząc dzieje pomidora, uczestniczymy w pomidorowej (pomidor to jabłko miłości) bitwie w hiszpańskiej mieścinie Bunol. Przebywamy na południowoamerykańskiej plantacji kawy iu toskańskiego producenta oliwy z oliwek. Poznajemy bretońskich producentów cebuli i ich tradycyjny, choć osobliwy (bo rowerowy!) eksport na Wyspy Brytyjskie. Docieramy nawet (podróż autora trwała rok!) do Transylwanii w Rumunii, gdzie raczymy się opowieściami o Drakuli i smakujemy… czosnek. Swoje spostrzeżenia autor dopełnia szczyptą wiedzy fachowej, dzięki czemu zyskujemy sporo szczegółów na temat pochodzenia, historii upraw i konsumpcji.
Historia roślin, które stały się podstawą naszej egzystencji, potrafi być zajmująca jak historia wojen. Nawet w pozornie banalnych przypadkach. Weźmy dar Andów, czyli kartofel. Ileż nowego wprowadziła uprawa ziemniaka w Europie. Jak zmieniły się obyczaje żywieniowe, ile zyskało ludzkie zdrowie i zarazem ile istnień zginęło, gdy ziemniaka zabrakło (wieloletni głód w Irlandii, wskutek załamania się upraw). Reportaże czyta się nieźle, co dowodzi, że pisać, choćby o smaku, też trzeba umieć… smacznie.
~HISTORIA SMAKU. BRYAN BRUCE. Tłum. E. Kleszcz. Wydawnictwo CARTA BLANCA, Warszawa 2011, s. 200.