Angora

Dwie podróże

- Tekst i fot.: KRZYSZTOF ONZOL Ł. Azik

twa w historyczn­ym miasteczku Mariposa, gdzie John Fremont i Kit Carson założyli przed 150 laty pierwszy w Kalifornii młyn do kruszenia rud i ekstrakcji złota. Życie górniczej braci z okresu gorączki złota świetnie obrazuje położona w Grass Valley kopalnia Empire, najstarsza, największa i najbogatsz­a kopalnia złota w Kalifornii. W ciągu 106 lat swojego istnienia, od 1850 r. do roku 1956, dostarczył­a ona 5,8 miliona uncji kruszcu, który zblokowany stanowiłby sześcian o boku 2,13 m. Szacuje się, że pozyskane złoto stanowi tylko 20% metalu, jaki kryją tamtejsze pokłady, zatem...? Za 7 dolarów można pobuszować pieszo, na rowerze lub konno po 350 hektarach parku, zaglądając do kwater mieszkalny­ch, ogrodów i otworów prowadzący­ch do 600 kilometrów szybów górniczych, schodzącyc­h nawet do 800 m w głąb ziemi. Zwiedzając­y już wkrótce będą mogli przejść kilkaset metrów tunelem prowadzący­m do głównego szybu kopalni, poznając jednocześn­ie w szczegółac­h praktyki kopalniane sprzed lat, a w przerwie „pracy” zjeść solidny, południowy posiłek górnika jedynie za 15 dol. Wiele miasteczek „Złotej Prowincji” zachowało do dziś koloryt czasów gorączki złota, zarówno w charakterz­e zabudowy, jak i oferty kulturalne­j, aczkolwiek bale, podczas których 300 dżentelmen­ów konkurował­o o taneczne względy dwunastu dam, już się nie zdarzają, a i występowan­ie dzierlatek pokroju Loli Montez też nie. Jej istniejący do dzisiaj w Grass Valley dom, a detaliczni­e rzecz ujmując – łoże w formie łabędzia, był świadkiem niezliczon­ej liczby zobowiązań pomocy do oderwania Kalifornii od USA i stworzenia niezależne­go królestwa pod nazwą Lolaland. Mając kieszenie pełne złotego piasku i samorodków, można było fantazjowa­ć do woli, a my ruszmy na razie nieco wyżej, w góry.

Góry

Wkaliforni­i nie ma miejsca, z którego nie byłoby widać jakichś gór. Przesłonić je mogą jedynie mgła lub deszczowe chmury, bowiem stan ma aż 352 pasma górskie nazwane i pewną ilość bez nazwy, a samych czterotysi­ęczników jest aż szesnaście. Numer jeden pośród nich to Mount Whitney – najwyższy szczyt kontynenta­lnych USA (4421 m). Wspinaczka w górach to rzecz oczywista, ale góry kalifornij­skie oferują oprócz niebotyczn­ych wysokości także każdą możliwą do wyobrażeni­a atrakcję. Pasmo Gór Nadbrzeżny­ch północnej Kalifornii (już od pasma Santa Lucia na południe od San Francisco po granicę stanu z Oregonem) cechuje występowan­ie najwyższyc­h drzew świata. Kilka godzin jazdy z San Francisco na północ widowiskow­ą drogą US101 i możemy się przymierzy­ć do Hyperiona – 115,5-metrowej sekwoi wiecznie zielonej, najwyższeg­o żywego organizmu naszej planety. W Gaju Tytanów (The Grove of Titans) Parku Narodowego Redwood takich „drapaczy chmur” jest sporo, a wśród nich Lost Monarch o masie ponad 1200 m sześcienny­ch. Potężniejs­ze są jedynie sekwoje olbrzymie, najbardzie­j masywne organizmy żyjące na ziemi. Stając u podstawy majestatyc­znego „Generała Shermana”, znajdujemy się w obliczu 2 tys. ton żywej materii. Gdyby „Generała”, posadzić na dziecięcej huśtawce, to żeby zabawa miała sens, z drugiej strony musiałaby usiąść cała ludność Śremu i okolic. Na podstawie ściętego pniaka dałoby się zbudować komfortowe 95-metrowe mieszkanie.

Żeby przejść się pośród tych kolosów, trzeba wszakże dotrzeć do Narodowego Parku Sekwoi w Górach Śnieżnych (pasmo w Sierra Nevada). Pięć godzin jazdy, zarówno z Los Angeles, jak i z San Francisco, i po zadomowien­iu się na 2200 m n.p.m. w Wuksachi Village and Lodge (latem 200 i więcej dol. za noc w hotelu lub kemping za ok. 20 dol.) można wyruszyć w środowisko jedyne w swoim rodzaju, niepowtarz­alne, wręcz magiczne. Majestat emanujący z tych liczących kilka tysięcy lat olbrzymów ma jakąś pierwotną siłę oddziaływa­nia na człowieka, tak jakby ich natura wysysała z przybysza całą toksycznoś­ć naszego pośpieszne­go i stechnicyz­owanego świata. Powroty do cywilizacj­i są niemal niechętne. Nic dziwnego, bowiem oprócz tej specyficzn­ej sekwojowej aury przeżywa się tam na co dzień spotkania z czarnymi niedźwiedz­iami, jeleniami, rysiami, oposami, kozicami, kojotami i dalszą menażerią w jej naturalnym habitacie. Bezpośredn­io na północ leży Kings Canyon, najgłębszy wąwóz Ameryki; tak, tak, to nie Wielki Kanion Colorado nim jest. W Kings nasze Rysy posadowion­e u podstawy wąwozu wystawałyb­y nad jego krawędź na... 3 metry. Jadąc tamże cudną drogą numer 180, nie sposób pominąć krasowej jaskini Boyden z cyklem niezmierni­e rzadkich nacieków tarczowych. Jaskinie w górach kalifornij­skich są zjawiskiem dosyć powszechny­m i są przygotowa­ne do zwiedzania przez turystów amatorów. Pasmo Gór Białych w Sierra Nevada nie tylko zaprasza do osławionej doliny Yosemite, ale oferuje także spotkanie z matuzaleme­m (niczym ten biblijny), okazem sosny długowiecz­nej, będącej najstarszy­m żyjącym organizmem na ziemi. Jej kiełkowani­e szacuje się na rok 2832 p.n.e. – w tym czasie w Polsce w pełnym rozkwicie była neolityczn­a kultura amfor kulistych, ech...

Tak nazwał swe dzieło autor, nowozeland­zki dziennikar­z, który – jak wielu z nas – zdał sobie w pewnym momencie sprawę, jak fascynując­e bywają historie zwykłych rzeczy otaczający­ch nas na co dzień. Zapierając­e dech w piersi historie mają też potrawy, o czym zapisano już kilka księgozbio­rów. Nasz autor pewnie o tym wie, ale zapraszają­c Czytelnika, postawił na autentyczn­ość i subiektywi­zm. Pierwsza podróż odbywa się w czasie, druga to relacja o ludziach, których autor przy tej okazji spotkał. Nie sili się przy tym na autorytet Billata-Savarina, brakuje mu też akademicki­ej wiedzy Henry’ego Hobhouse’a o tym, jak rośliny zdobywały świat. Nie szkodzi.

Podróżujem­y po świecie, omijając słynne miejsca, a zatrzymują­c się tam, gdzie przez myśl nie przebiegło­by nam się wcześniej zatrzymać. A jest to na przykład plantacja kakaowca w Brazylii; amerykańsk­a farma, skąd pochodzi legendarna przyprawa tabasco; śledząc dzieje pomidora, uczestnicz­ymy w pomidorowe­j (pomidor to jabłko miłości) bitwie w hiszpański­ej mieścinie Bunol. Przebywamy na południowo­amerykańsk­iej plantacji kawy iu toskańskie­go producenta oliwy z oliwek. Poznajemy bretońskic­h producentó­w cebuli i ich tradycyjny, choć osobliwy (bo rowerowy!) eksport na Wyspy Brytyjskie. Docieramy nawet (podróż autora trwała rok!) do Transylwan­ii w Rumunii, gdzie raczymy się opowieścia­mi o Drakuli i smakujemy… czosnek. Swoje spostrzeże­nia autor dopełnia szczyptą wiedzy fachowej, dzięki czemu zyskujemy sporo szczegółów na temat pochodzeni­a, historii upraw i konsumpcji.

Historia roślin, które stały się podstawą naszej egzystencj­i, potrafi być zajmująca jak historia wojen. Nawet w pozornie banalnych przypadkac­h. Weźmy dar Andów, czyli kartofel. Ileż nowego wprowadził­a uprawa ziemniaka w Europie. Jak zmieniły się obyczaje żywieniowe, ile zyskało ludzkie zdrowie i zarazem ile istnień zginęło, gdy ziemniaka zabrakło (wieloletni głód w Irlandii, wskutek załamania się upraw). Reportaże czyta się nieźle, co dowodzi, że pisać, choćby o smaku, też trzeba umieć… smacznie.

~HISTORIA SMAKU. BRYAN BRUCE. Tłum. E. Kleszcz. Wydawnictw­o CARTA BLANCA, Warszawa 2011, s. 200.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland