I poszedł krytyk do kina... Z ŻYCIA SFER POLSKICH
Nie wierzyłem oczom i uszom, oglądając producenta filmowego, który straszył sądem filmowego recenzenta. Po dwóch dekadach kapitalizmu argumenty producenta jawiły się jak spóźnione czknięcie czasów wstydliwych. – Przez opinię Raczka – plótł producent Samojłowicz, łechcąc żywego futrzaka na swym przedramieniu – straciłem miliony. Skandal! Wysyłam do sądu najlepszych polskich prawników. Raczek będzie musiał mi to wszystko zwrócić. Taki był – mniej więcej – sens wypowiedzi producenta gównianego filmu, na który uznany recenzent filmowy Tomasz Raczek się wybrał, obejrzał i zapłakał. – Ten film jest jak nowotwór złośliwy: zabija wiarę w kino i szacunek do aktora – nieco uogólnił Raczek, ale tylko nieco. Krytyk zganił aktorów i scenariusz, radząc publiczności, by każde kino, w którym grany jest film Samojłowicza „Kac Wawa”, omijała wielkim łukiem. Publiczność wyczuła knota wcześniej. Na Filmwebie, popularnym serwisie filmowym, film „Kac Wawa” zdobył w 10-stopniowej skali niecałe dwa punkty, czyli tyle, ile z automatu przyznaje się każdemu filmowi dźwiękowemu i kolorowemu. Zresztą, cokolwiek w polskim kinie ma jakąś wartość, a nie dotyczy rozliczeń z Ho- locaustem, mieści się w jednym procencie całorocznej produkcji. Dzieło filmowe p. Samojłowicza, sądząc wyłącznie po jego osobistej klasie, którą zaprezentował przed kamerami i w tabloidach, w tym procencie się nie mieści.
Jedenaście lat temu na Broadwayu polski producent Wiktor Kubiak ze szwedzkim kapitałem wystawił „Metro”, musical napisany w Polsce i przez Polaków zatańczony. Gest był ryzykowny, bo to tak, jakby w domu kultury w Sieradzu nauczyć się flamenco i pojechać do Andaluzji pokazać tamtejszym, jak to się naprawdę robi. „Metro” obejrzał recenzent „New York Timesa” i dzieło dokumentnie zjechał, bo mu się nie spodobało. Frank Rich, jak nazywał się sprawca Kubiakowej klęski, miał do tego prawo identyczne jak Tomasz Raczek. To święte prawo recenzenta – produkt spróbować i ocenić. Gdyby Samojłowicz kręcił kichę w swej prywatnej masarni i kręcił z tego samego surowca, z czego ukręcił swój film fabularny, to konsumenci (inaczej: recenzenci) roznieśliby go na strzępy, przestając nic niewartą produkcję kupować. Kogo bankrutujący wytwórca kichy straszyłby wtedy sądem? Groził milionowym odszkodowaniem? Na kogo wysyłałby najlepsze krajowe papugi?
Przypadek producenta Samojłowicza mógłby być przykładem bezczelnej ignorancji, a zatem umysłowej ciemnoty. Ale nie jest, bo producent Samojłowicz po 22 latach uprawiania kapitalizmu wie, że nawet jako przedsiębiorca (stąd wytwórca kichy, do czego ten gość pasuje najbardziej) podlega niewidocznej ręce rynku, która może go doprowadzić do sukcesu, może też przynieść mu finansową klęskę. Atak na Raczka i groźby – równie śmieszne jak pieszczona przez Samojłowicza wiewiórka – były wyłącznie zasłoną dymną inwestorów, mającą odwrócić uwagę publiczności (konsumentów) od nieuchronnej klapy tej produkcji. Czego nie można powiedzieć o „Metrze”, które mimo nowojorskiej porażki jest nadal z sukcesem wystawiane (ponad dwa tysiące przedstawień) i o którego pozycji w naszej popkulturze producent Samojłowicz może tylko pomarzyć.
Tomasz Raczek zachował profesjonalny spokój i nie wszedł w medialne starcie ani z rozgniewanym producentem, ani scenarzystą filmu (jeszcze większym intelektualistą!), ani łechtanym zwierzęciem futerkowym. Spokój zachowali też konsumenci, którzy mają z tyłu spory sądowe, gdyż konsumenci chcą tylko wiedzieć: tak czy nie. Zadaniem recenzenta, a prawem konsumenta, jest jasna informacja: to jest dobre, a to złe. Dotyczy to butów, mydła, mebli. Także powieści, koncertu fortepianowego i filmu. W Polsce na szczęście już działa rynkowy system, który automatycznie eliminuje każde badziewie. Im wcześniej zrozumie to producent Samojłowicz, tym wcześniej krytyk Raczek opuści kryjówkę.
henryk.martenka@angora.com.pl