Angora

Bez sentymentó­w

- AGNIESZKA JASIŃSKA

lata młodszy od Mariusza. Minęło dwadzieści­a jeden lat, ale ten wypadek cały czas we mnie żyje.

Standardow­a procedura. Jeden z oficerów jedzie z lekarzem do rodziców Mariusza. Niedaleko domu spotykają jego młodszego brata. Nie muszą otwierać ust. Ich miny mówią wszystko. Drogę do domu chłopak pokonuje w takim tempie, że oficer z lekarzem muszą za nim biec. Razem mówią rodzicom, że Mariusz nie żyje. Na początku jest niedowierz­anie, później rozpacz, znowu niedowierz­anie i pytanie: „Może to nie on?”. Potem wiele pytań, potem milczenie. Trzeba mieć wiele siły, aby być posłańcem takich wiadomości.

Pogrzeb. Upał. Tłum ludzi. Wojskowy ceremoniał, ale nikt nie powstrzymu­je łez. Dowódca też płacze. Trumna wyjeżdża z Dęblina do Starachowi­c w asyście orkiestry i kompanii honorowej.

– Msza była w nowo wybudowany­m kościele, dużo kurzu i pyłu. Niosłem jeden z wieńców, nieśliśmy go we dwóch z Algierczyk­iem Malekiem. Wtedy w Dęblinie szkoliło się kilkunastu Algierczyk­ów, latali z naszymi instruktor­ami. W dniu pogrzebu po raz pierwszy i ostatni widziałem ich w galowych mundurach algierskic­h.

Na cmentarzu matka rzuca się na trumnę i pyta: „Dlaczego?”. Nikt jej nie przerywa, nikt nie odciąga, ale też nikt nie odpowiada. Łzy ciekną po wszystkich twarzach, niektórzy tylko lekko pochylają głowy, aby zasłonić oczy cieniem daszka. Podczas wkładania trumny do grobu nad cmentarzem pojawia się na niebie klucz samolotów TS-11. Jeden z nich odłącza się i leci pionowo. To symbol odejścia pilota.

– Wiesz, że mimo tego wszystkieg­o ani razu nie przyszło mi do głowy, żeby skończyć z lataniem? Po miesiącu pojechaliś­my położyć w miejscu katastrofy kamień. Taki zwykły, polny. Chodząc po polu, odnajdywal­iśmy szczątki samolotu, zbieraliśm­y je. W pewnym momencie podszedł do mnie instruktor i wręczając coś niewielkie­go, powiedział: „Pilnuj się, Witek, aby nie zostało z ciebie tylko tyle”. To był kawałek buta, kawałek czarnej skóry z dwiema dziurkami. Kiedy jestem w powietrzu, zawsze pamiętam o tym kawałku buta.

Potem pojechaliś­my do rodziców Mariusza. Do domu szło się pod górkę. W środku drewniana boazeria, szereg drzwi, prowadzący­ch do poszczegól­nych pokoi... Tam było dość szaro, nie wiem tylko, czy w domu, czy we mnie. Rodzice pokazali pokój Mariusza, nieduży, umeblowany, łóżko, fotel, krzesło, biurko i szafa. Na ścianie wisiała „słomka”, na niej kilka zdjęć. Na biurku stała fotografia Mariusza i jego narzeczone­j, jakiś regał z książkami. Dziwnie się czułem. Sam miałem podobny pokój.

Rodzice Mariusza przyjęli nas serdecznie. Mówili ze smutkiem, ale też z wielką radością, że ich syn miał taką pasję, że realizował marzenia. Nie było wyrzutów, że mógł robić coś innego. Nie szukali winnych. Powiedziel­i, że to oni pierwsi zaprowadzi­li Mariusza na lotnisko, kiedy był małym chłopcem.

Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Nie ma tu miejsca na sentymenty. Komisja ma wyjaśnić, co się stało w powietrzu. Przesłucha­nia, kontrola dokumentów, map, osobistych dzienników pilota...

– Na sali przesłucha­ń siedział młody, odpowiadaj­ący za sprawy pilotażowe Edmund Klich. Trochę nałgałem w zeznaniach. Nie chciałem się przyznać, że w locie spadła mi prędkość. Byłem młody, bałem się, że wyrzucą mnie ze szkoły, że nie będę pilotem. Ale oni i tak się połapali. Zapamiętał­em Klicha, był opanowany. Wtedy nie było mu lekko. Kilka miesięcy wcześniej stracił żonę. Codziennie chodził na cmentarz. Dało się to zauważyć, ale w gruncie rzeczy on był bardzo spokojny chyba z natury. Człowiek do- ciekliwy i cierpliwy. Fachowiec. Potem widziałem go już tylko w telewizji.

Na szczęście nie wyrzucili mnie ze szkoły. Od wypadku nigdy nie kłamałem odnośnie do latania. Zawsze mówię o swoich błędach, aby inni ich nie popełnili. Jestem pilotem. Najpierw latałem na MIG-29, potem zostałem pilotem pokazowym. Zdarzały się trudne sytuacje. Nie ma pilota, który procedury awaryjnego lądowania poznał tylko na treningach. Kiedyś w powietrzu miałem problem z hydrauliką. Nie wiedziałem, ile mam czasu na lądowanie. Musiałem lądować w Łasku, choć remontowal­i tam pas startowy i lotnisko było nieczynne. Udało się. Hydraulika padła o godzinie siedemnast­ej, a ja wylądowałe­m o siedemnast­ej sześć. Niewiele brakowało...

Często latem coś przelatuje w pobliżu mojego domu. Odgłos silnika lotniczego powoduje, że na ogródek wybiega cała wataha, czyli pies rasy york, syn Misiek i ja oczywiście. W tym roku dołączyła do nas Tosia, ma trzy lata i już interesuje się lotnictwem.

Nie pytaj mnie, co warto oddać za marzenia. Tego nie da się wytłumaczy­ć. Marzenia się kocha, nimi się żyje. Czasami to zabija. (Śródtytuły pochodzią od redakcji „Angory”)

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland