Męskie pożegnania
strzowie pióra demonstrowali swoje umiejętności w zakresie śpiewu, tańca albo wykonywania rzutów karnych. Niech pojawiają się na ekranie bez żadnej maskarady i tylko wtedy, gdy naprawdę mają coś do powiedzenia!
Myślę z rozczuleniem o czasach, gdy polowało się na nową książkę Miłosza, Herberta, Konwickiego. Nikt nie myślał wówczas o zabijaniu czasu. Chcieliśmy się od najwybitniejszych pisarzy uczyć, chcieliśmy się z nimi kłócić, by potem godzić się i zachwycać, a przede wszystkim wracać jeszcze raz do niezapomnianych lektur.
Znajomi mówią, że sukces literatury w okresie PRL wiązał się z nieobecnością prawdziwej polityki w życiu publicznym i w mediach. Dziś pisarzy wyręczają politycy, którzy prawie nie wychodzą z telewizji – nawet jeśli siedzą w sejmie, bo w tym ostatnim przypadku telewizja i tak do nich przychodzi. Niektórzy polscy pisarze próbują zresztą pójść w ich ślady, ale nawet w radykalnych i niewielkich partiach politycznych pozostają bohaterami drugiego planu. Inni ograniczają się do podpisywania petycji, których prawie nikt już nie zauważa. Coś się chyba skończyło.
W latach osiemdziesiątych nasłuchiwano z uwagą głosu pisarzy: czy zaprotestują, czy wypowiedzą się w tej albo innej kwestii? Pójdą na kompromis z władzą czy raczej zejdą do podziemia, a w ostateczności wybiorą milczenie, by bronić wartości, o których przed laty tyle mówiono.
Myślę z trwogą, że dziś nie ma już wielkich dyskusji ani znaczących polemik literackich, takich jak choćby pamiętny spór Herberta z Miłoszem. Może to dlatego, że nie ma już gdzie rozmawiać, zabrakło literackiej areny, na której mogliby stanąć godni siebie przeciwnicy.
Niejeden ze starszych czytelników wspomni z rozrzewnieniem czasy, gdy urozmaiceniem niedzieli – nie tylko w dużym mieście, ale często i na wsi – była lektura czasopism literackich i społeczno-kulturalnych. Czytano z zapałem „Kulturę”, „Literaturę”, „Tygodnik Kulturalny”, a choćby i „Przekrój” czy „Dookoła świata”. Ktoś powie, że były to przecież czasopisma poddane presji ówczesnej cenzury, że swojskie, może trochę zaściankowe. Święta prawda. Ale jednak – czy gorsze od dzisiejszej kolorowej prasy, a nawet i gazet codziennych, literaturą zajmujących się całkiem okazjonalnie?
Jeśli istnieją jeszcze czasopisma literackie, to są one czytane głównie przez ludzi pióra. Może przez początkujących poetów, może przez krytyków literackich, bo na pewno nie przez szerszą publiczność, która zapomniała już o tradycjach „Wiadomości Literackich” czy „Chimery”.
Brakuje zarówno rzetelnej informacji o książkach, jak i żywej krytyki literackiej, a zdaje mi się, że do normalnego funkcjonowania obiegu czytelniczego potrzebne jest jedno i drugie.
Brałem nieraz do ręki recenzje, nawet napisane przez magistrów czy doktorantów i ogarniało mnie często poczucie głębokiego wstydu. Pisali tak, jak gdyby ocenianej książki nigdy nie widzieli na oczy. Byle jak, zgodnie z trendami najnowszej mody, nakazującej jednych autorów lekceważyć, a o innych pisać w pozycji klęczącej. Bez odrobiny szacunku, bez próby zrozumienia, jak najmniejszym kosztem. Myślę, że tacy recenzenci nie będą nigdy prawdziwymi sojusznikami ani pisarzy, ani czytelników.
Oczywiście wiem, jak marnie są opłacani (o ile w ogóle dostają jeszcze jakieś honoraria). Mimo wszystko poziom recenzji, ich słaba komunikatywność i mylenie krytyki literackiej z działalnością reklamową nie wychodzi dzisiejszej literaturze na dobre. Bez wielkich książek, wybitnych krytyków i gorących sporów staje się ona domeną hobbystów. Spychana jest na dalszy plan już nie tylko przez media, rozrywkę czy muzykę pop, ale nawet przez film i teatr.
A przecież nasza kultura zawsze była głównie literacka – wystarczy zestawić cenionych do dziś malarzy czy kompozytorów z pisarzami wywierającymi daleko większy wpływ na swoje pokolenie i potomnych. Któż pod tym względem mógł się równać z Mickiewiczem, Sienkiewiczem, Żeromskim?
Tak marnie jeszcze nie było
Może dlatego nawet literackie pomniki stają się dziś powodem rosnącego zakłopotania. Jak tu zachować pamięć o arcydziełach, gdy padają księgarnie, pustoszeją biblioteki i chudną niepokojąco spisy lektur szkolnych i akademickich? Jak tłumaczyć, że chociaż szczycimy się Kochanowskim i Słowackim, Miłoszem i Szymborską, to jednak nowszych poetów nie musimy już czytać, bo poezja to dziedzina „niszowa”, bardziej „niszowa” niż jazz i teatr awangardowy? Jak uzasadnić nadzieję, że dobrą kondycję języka polskiego i polskiej kultury da się zbudować na przekładach, głównie z angielskiego rzecz jasna?
Ponieważ koszty druku wciąż rosną, a co za tym idzie, również ceny książek nie spadają, wydawnictwa już teraz przeżywają potężny kryzys. Jedne zmierzają do likwidacji, inne zmieniają profil, a niemal wszystkie stronią od wydawania polskich autorów, o ile zajmują się oni tworzeniem literatury. Warto sobie może uświadomić, że dziś napisanie znakomitej książki wcale nie pociąga za sobą jej wydania! Tak marnie chyba jeszcze nigdy nie było. Słyszę czasem głosy, że uratuje nas internet – nie mam nic przeciwko temu. W sytuacji bez wyjścia oczywiście każdy pomysł jest dobry. Przypominam jednak nieśmiało, że w sieci inaczej się czyta, a co za tym idzie – inaczej się pisze. Fausta, Pana Tadeusza, Ulissesa można pewnie od biedy czytać z ekranu, ale przebiega to z oporami. Czy dlatego, że Goethe, Mickiewicz i Joyce zawdzięczają po części swoją sławę istnieniu papieru i prasy drukarskiej?
Dopóki nie znamy internetowych arcydzieł, ratujmy może raczej literaturę w tradycyjnej formie. To w przyszłości może bardziej nam się opłaci?
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.
Dziwną dynamikę ma ta książka. Z jednej strony „tępy” sposób opowiadania, nie nie głupi, tylko suchy, oporny – narracja stawia się naszemu czytaniu i chyba chodzi o to, żebyśmy nie czytali tak po prostu, ale myśleli. Z drugiej strony myśl, którą przekazuje ta opowieść, jest ostra jak brzytwa. Narrator – 44-letni mężczyzna – jest niezwykle szczery i dokładny w tym, o czym mówi. Chodzi o jego życie. Małżeństwo, pracę, prawdę o sobie. 21 lat temu on, Peter Harris, ożenił się z piękną Rebbecą Taylor. Mieszkają w ekskluzywnej części Nowego Jorku, zajmują się sztuką. Mają 21-letnią córkę, która odeszła z domu i mieszka w Bostonie. Kontakty z nią są sporadyczne i trudne dla niego. Peter i Rebbeca po tylu latach żyją w przyjaźni, mają seks, ale nie za często, wydaje im się, że rozmawiają ze sobą o wszystkim, ale oczywiście tak nie jest, więc to, o czym milczą, dopowiada nam Peter. W każdej sytuacji ujawnia swoje myśli i próbuje domyślać się, co ona ma w głowie. Dowiadujemy się, jak oboje oceniają zwykłe zdarzenie uliczne, i co sądzi on, doprowadzając ją w sprawdzony sposób do orgazmu, a co wtedy jest z nią. Szczerość przede wszystkim. Oczywiście dość szybko orientujemy się, że jest to mężczyzna przed śmiercią. Nagłą, której zwiastunem jest przepiękny brat żony.
„Nim zapadnie noc” to portret nowojorczyków nakreślony przez wypróbowanego pisarza (autor słynnych „ Godzin”), ale na podstawowym poziomie – uczuć, myśli, pytań o sens tego wszystkiego – dotyczy on nas wszystkich. Godne polecenia.
AGNIESZKA FREUS MICHAEL CUNNINGHAM. NIM ZAPADNIE NOC (BY NIGHTFALL). Przeł. Jerzy Kozłowski. DOM WYDAWNICZY REBIS, Poznań 2011. Cena 33,90 zł.
Bardzo tajni bohaterowie
Po siedmiu latach zajmowania się czym innym Tom Clancy powrócił do swego pierworodnego bohatera. Jack Patrick Ryan, analityk i wykładowca w szkole CIA, zdążył w międzyczasie zaliczyć już jedną kadencję na posadzie prezydenta USA. W końcówce udało mu się powołać do życia najbardziej tajną z tajnych organizacji strzegącą bezpieczeństwa obywateli. Pozbierał do niej najwybitniejszych agentów, którzy z różnych przyczyn odeszli ze swych też bardzo tajnych agencji. Zatrudnił genialnych finansistów, którzy potrafili zrobić pieniądze z niczego. Dzięki temu Kampus był niezależny finansowo, nie podlegał niczyjej kontroli, poza zdrowym rozsądkiem jego pracowników, i przez to mógł być bardziej skuteczny od agentów rządowych, których działania paraliżuje wręcz litera prawa. Jack nie wie, że do Kampusu dołączył jego syn – Jack junior, najpierw jako finansista, a potem analityk, któremu trafia się czasem mokra robota w terenie. Teraz Kampus ma potężnego przeciwnika – Emira, fanatycznego przywódcę islamskich terrorystów, który chce wyrządzić Stanom jeszcze większą krzywdę niż 09/11. Trzeba go schwytać żywego lub martwego.
Trochę naiwne, przegadane, przydługie, ale prawie tak dobre, jak pierwsze powieści autora i nadal świetnie się czyta.
BOGDAN WOJDYŁA TOM CLANCY. POSZUKIWANY ŻYWY LUB MARTWY (DEAD OR ALIVE). Przeł. Janusz Szczepański. Wydawca BUCHMAN Sp. z o.o., Warszawa 2012. Cena 44,90 zł.