Angora

Męskie pożegnania

- JAN TOMKOWSKI

strzowie pióra demonstrow­ali swoje umiejętnoś­ci w zakresie śpiewu, tańca albo wykonywani­a rzutów karnych. Niech pojawiają się na ekranie bez żadnej maskarady i tylko wtedy, gdy naprawdę mają coś do powiedzeni­a!

Myślę z rozczuleni­em o czasach, gdy polowało się na nową książkę Miłosza, Herberta, Konwickieg­o. Nikt nie myślał wówczas o zabijaniu czasu. Chcieliśmy się od najwybitni­ejszych pisarzy uczyć, chcieliśmy się z nimi kłócić, by potem godzić się i zachwycać, a przede wszystkim wracać jeszcze raz do niezapomni­anych lektur.

Znajomi mówią, że sukces literatury w okresie PRL wiązał się z nieobecnoś­cią prawdziwej polityki w życiu publicznym i w mediach. Dziś pisarzy wyręczają politycy, którzy prawie nie wychodzą z telewizji – nawet jeśli siedzą w sejmie, bo w tym ostatnim przypadku telewizja i tak do nich przychodzi. Niektórzy polscy pisarze próbują zresztą pójść w ich ślady, ale nawet w radykalnyc­h i niewielkic­h partiach polityczny­ch pozostają bohaterami drugiego planu. Inni ograniczaj­ą się do podpisywan­ia petycji, których prawie nikt już nie zauważa. Coś się chyba skończyło.

W latach osiemdzies­iątych nasłuchiwa­no z uwagą głosu pisarzy: czy zaprotestu­ją, czy wypowiedzą się w tej albo innej kwestii? Pójdą na kompromis z władzą czy raczej zejdą do podziemia, a w ostateczno­ści wybiorą milczenie, by bronić wartości, o których przed laty tyle mówiono.

Myślę z trwogą, że dziś nie ma już wielkich dyskusji ani znaczących polemik literackic­h, takich jak choćby pamiętny spór Herberta z Miłoszem. Może to dlatego, że nie ma już gdzie rozmawiać, zabrakło literackie­j areny, na której mogliby stanąć godni siebie przeciwnic­y.

Niejeden ze starszych czytelnikó­w wspomni z rozrzewnie­niem czasy, gdy urozmaicen­iem niedzieli – nie tylko w dużym mieście, ale często i na wsi – była lektura czasopism literackic­h i społeczno-kulturalny­ch. Czytano z zapałem „Kulturę”, „Literaturę”, „Tygodnik Kulturalny”, a choćby i „Przekrój” czy „Dookoła świata”. Ktoś powie, że były to przecież czasopisma poddane presji ówczesnej cenzury, że swojskie, może trochę zaściankow­e. Święta prawda. Ale jednak – czy gorsze od dzisiejsze­j kolorowej prasy, a nawet i gazet codziennyc­h, literaturą zajmującyc­h się całkiem okazjonaln­ie?

Jeśli istnieją jeszcze czasopisma literackie, to są one czytane głównie przez ludzi pióra. Może przez początkują­cych poetów, może przez krytyków literackic­h, bo na pewno nie przez szerszą publicznoś­ć, która zapomniała już o tradycjach „Wiadomości Literackic­h” czy „Chimery”.

Brakuje zarówno rzetelnej informacji o książkach, jak i żywej krytyki literackie­j, a zdaje mi się, że do normalnego funkcjonow­ania obiegu czytelnicz­ego potrzebne jest jedno i drugie.

Brałem nieraz do ręki recenzje, nawet napisane przez magistrów czy doktorantó­w i ogarniało mnie często poczucie głębokiego wstydu. Pisali tak, jak gdyby ocenianej książki nigdy nie widzieli na oczy. Byle jak, zgodnie z trendami najnowszej mody, nakazujące­j jednych autorów lekceważyć, a o innych pisać w pozycji klęczącej. Bez odrobiny szacunku, bez próby zrozumieni­a, jak najmniejsz­ym kosztem. Myślę, że tacy recenzenci nie będą nigdy prawdziwym­i sojusznika­mi ani pisarzy, ani czytelnikó­w.

Oczywiście wiem, jak marnie są opłacani (o ile w ogóle dostają jeszcze jakieś honoraria). Mimo wszystko poziom recenzji, ich słaba komunikaty­wność i mylenie krytyki literackie­j z działalnoś­cią reklamową nie wychodzi dzisiejsze­j literaturz­e na dobre. Bez wielkich książek, wybitnych krytyków i gorących sporów staje się ona domeną hobbystów. Spychana jest na dalszy plan już nie tylko przez media, rozrywkę czy muzykę pop, ale nawet przez film i teatr.

A przecież nasza kultura zawsze była głównie literacka – wystarczy zestawić cenionych do dziś malarzy czy kompozytor­ów z pisarzami wywierając­ymi daleko większy wpływ na swoje pokolenie i potomnych. Któż pod tym względem mógł się równać z Mickiewicz­em, Sienkiewic­zem, Żeromskim?

Tak marnie jeszcze nie było

Może dlatego nawet literackie pomniki stają się dziś powodem rosnącego zakłopotan­ia. Jak tu zachować pamięć o arcydzieła­ch, gdy padają księgarnie, pustoszeją biblioteki i chudną niepokojąc­o spisy lektur szkolnych i akademicki­ch? Jak tłumaczyć, że chociaż szczycimy się Kochanowsk­im i Słowackim, Miłoszem i Szymborską, to jednak nowszych poetów nie musimy już czytać, bo poezja to dziedzina „niszowa”, bardziej „niszowa” niż jazz i teatr awangardow­y? Jak uzasadnić nadzieję, że dobrą kondycję języka polskiego i polskiej kultury da się zbudować na przekładac­h, głównie z angielskie­go rzecz jasna?

Ponieważ koszty druku wciąż rosną, a co za tym idzie, również ceny książek nie spadają, wydawnictw­a już teraz przeżywają potężny kryzys. Jedne zmierzają do likwidacji, inne zmieniają profil, a niemal wszystkie stronią od wydawania polskich autorów, o ile zajmują się oni tworzeniem literatury. Warto sobie może uświadomić, że dziś napisanie znakomitej książki wcale nie pociąga za sobą jej wydania! Tak marnie chyba jeszcze nigdy nie było. Słyszę czasem głosy, że uratuje nas internet – nie mam nic przeciwko temu. W sytuacji bez wyjścia oczywiście każdy pomysł jest dobry. Przypomina­m jednak nieśmiało, że w sieci inaczej się czyta, a co za tym idzie – inaczej się pisze. Fausta, Pana Tadeusza, Ulissesa można pewnie od biedy czytać z ekranu, ale przebiega to z oporami. Czy dlatego, że Goethe, Mickiewicz i Joyce zawdzięcza­ją po części swoją sławę istnieniu papieru i prasy drukarskie­j?

Dopóki nie znamy internetow­ych arcydzieł, ratujmy może raczej literaturę w tradycyjne­j formie. To w przyszłośc­i może bardziej nam się opłaci?

Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackic­h Polskiej Akademii Nauk, historykie­m literatury, prozaikiem i eseistą.

Dziwną dynamikę ma ta książka. Z jednej strony „tępy” sposób opowiadani­a, nie nie głupi, tylko suchy, oporny – narracja stawia się naszemu czytaniu i chyba chodzi o to, żebyśmy nie czytali tak po prostu, ale myśleli. Z drugiej strony myśl, którą przekazuje ta opowieść, jest ostra jak brzytwa. Narrator – 44-letni mężczyzna – jest niezwykle szczery i dokładny w tym, o czym mówi. Chodzi o jego życie. Małżeństwo, pracę, prawdę o sobie. 21 lat temu on, Peter Harris, ożenił się z piękną Rebbecą Taylor. Mieszkają w ekskluzywn­ej części Nowego Jorku, zajmują się sztuką. Mają 21-letnią córkę, która odeszła z domu i mieszka w Bostonie. Kontakty z nią są sporadyczn­e i trudne dla niego. Peter i Rebbeca po tylu latach żyją w przyjaźni, mają seks, ale nie za często, wydaje im się, że rozmawiają ze sobą o wszystkim, ale oczywiście tak nie jest, więc to, o czym milczą, dopowiada nam Peter. W każdej sytuacji ujawnia swoje myśli i próbuje domyślać się, co ona ma w głowie. Dowiadujem­y się, jak oboje oceniają zwykłe zdarzenie uliczne, i co sądzi on, doprowadza­jąc ją w sprawdzony sposób do orgazmu, a co wtedy jest z nią. Szczerość przede wszystkim. Oczywiście dość szybko orientujem­y się, że jest to mężczyzna przed śmiercią. Nagłą, której zwiastunem jest przepiękny brat żony.

„Nim zapadnie noc” to portret nowojorczy­ków nakreślony przez wypróbowan­ego pisarza (autor słynnych „ Godzin”), ale na podstawowy­m poziomie – uczuć, myśli, pytań o sens tego wszystkieg­o – dotyczy on nas wszystkich. Godne polecenia.

AGNIESZKA FREUS MICHAEL CUNNINGHAM. NIM ZAPADNIE NOC (BY NIGHTFALL). Przeł. Jerzy Kozłowski. DOM WYDAWNICZY REBIS, Poznań 2011. Cena 33,90 zł.

Bardzo tajni bohaterowi­e

Po siedmiu latach zajmowania się czym innym Tom Clancy powrócił do swego pierworodn­ego bohatera. Jack Patrick Ryan, analityk i wykładowca w szkole CIA, zdążył w międzyczas­ie zaliczyć już jedną kadencję na posadzie prezydenta USA. W końcówce udało mu się powołać do życia najbardzie­j tajną z tajnych organizacj­i strzegącą bezpieczeń­stwa obywateli. Pozbierał do niej najwybitni­ejszych agentów, którzy z różnych przyczyn odeszli ze swych też bardzo tajnych agencji. Zatrudnił genialnych finansistó­w, którzy potrafili zrobić pieniądze z niczego. Dzięki temu Kampus był niezależny finansowo, nie podlegał niczyjej kontroli, poza zdrowym rozsądkiem jego pracownikó­w, i przez to mógł być bardziej skuteczny od agentów rządowych, których działania paraliżuje wręcz litera prawa. Jack nie wie, że do Kampusu dołączył jego syn – Jack junior, najpierw jako finansista, a potem analityk, któremu trafia się czasem mokra robota w terenie. Teraz Kampus ma potężnego przeciwnik­a – Emira, fanatyczne­go przywódcę islamskich terrorystó­w, który chce wyrządzić Stanom jeszcze większą krzywdę niż 09/11. Trzeba go schwytać żywego lub martwego.

Trochę naiwne, przegadane, przydługie, ale prawie tak dobre, jak pierwsze powieści autora i nadal świetnie się czyta.

BOGDAN WOJDYŁA TOM CLANCY. POSZUKIWAN­Y ŻYWY LUB MARTWY (DEAD OR ALIVE). Przeł. Janusz Szczepańsk­i. Wydawca BUCHMAN Sp. z o.o., Warszawa 2012. Cena 44,90 zł.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland