Angora

Niełatwo cofnąć czas

- DAVID KESTENHOLZ Fukushima

Nie udało się dotąd doprowadzi­ć do porządku elektrowni atomowej w Fukuszimie i nadal wszędzie panuje chaos. Tam, gdzie rok temu topiły się jądrowe rdzenie, co o mały włos nie doprowadzi­ło do ewakuacji Tokio, przed trzema najbardzie­j zniszczony­mi reaktorami nadal leżą wraki ciężarówek, przywleczo­ne tu nie wiadomo skąd przez gigantyczn­e fale tsunami. W szkieletac­h budynków piętrzą się góry gruzu i pokrzywion­ych stalowych belek. Podobni do mrówek robotnicy, ubrani w białe kombinezon­y ochronne, krzątają się w tym krajobrazi­e dnia Sądu Ostateczne­go.

To, że przywykli do porządku i czystości, wręcz pedantyczn­i Japończycy przez rok od godziny zero zdołali otoczyć powłoką ochronną jedynie

reaktor numer 2,

świadczy o skrajnych trudnościa­ch stojących przed nimi. Zadanie cofnięcia koła czasu do okresu sprzed 11 marca 2011 roku, a więc zanim dziesięcio­metrowe fale przelały się przez wybrzeże, jest niemal niewykonal­ne. Japonia znalazła się wówczas w stanie szoku, a świat obawiał się katastrofy nuklearnej, której długotrwał­e następstwa porównywan­o jednym tchem z Hiroszimą i Nagasaki.

Większa część ewakuowane­go wówczas terenu jest wprawdzie dzisiaj znów zamieszkan­a, ale w dalszym ciągu nie ma wstępu do 20-kilometrow­ej wewnętrzne­j strefy największe­go zagrożenia, chociaż prace zabezpiecz­ające w elektrowni są na tyle zaawansowa­ne, że 3 tysiące osób pracuje na miejscu w pięciodnio­wych turnusach. Jedna zmiana nie może co prawda trwać dłużej niż 2-3 godziny, ale sytuacja jest i tak bez porównania lepsza niż wtedy, gdy wartość promieniow­ania zaraz po katastrofi­e wynosiła 250 milisiever­tów rocznie, co pozwalało na przybywani­e w strefie najwyżej 2 minuty.

Bazą brygad ratowniczo-remontowyc­h jest znajdująca się na granicy strefy ewakuacji tzw. J-village, były piłkarski ośrodek treningowy, w którym w halach sportowych urządzono sypialnie i pokoje mieszkalne. W kierunku wybrzeża jedzie się stąd autobusem przez opustoszał­e wioski i pola uprawne. Licznik Geigera pokazuje coraz wyższy poziom promieniow­ania, tu i tam można zauważyć włóczące się zdziczałe psy i krowy. Nadal panują w tej okolicy zimowe temperatur­y. Nie widać kwitnących drzew, łąki i pola straszą brunatną barwą.

W samej elektrowni rzucają się w oczy gumowe plandeki różowego koloru, którymi pokryta była zresztą także podłoga autobusu. Również w centrum dyspozycyj­nym podłoga i ściany wyłożone są różową wykładziną. Po to, by zapobiec zatruciu za- nieczyszcz­onym powietrzem z zewnątrz, wyjaśnia przedstawi­ciel firmy Tepco, zarządzają­cej elektrowni­ą. Ale dlaczego akurat różowe? Nie ma pojęcia i sam się nad tym zastanawia. W Tepco mają nadzieję, że przywrócen­ie życia tej malownicze­j, pagórkowat­ej okolicy jest tylko kwestią czasu. Na to jednak, by zniknęły ostatnie ślady katastrofy sprzed roku, trzeba będzie poczekać przynajmni­ej do drugiej połowy obecnego stulecia. Jeżeli w ogóle jest to możliwe.

– Najważniej­sze w tej chwili wyzwanie to usunięcia paliwa jądrowego z reaktorów – mówi Takeshi Takahashi, nowy kierownik obiektu. – Techniczni­e jest to skrajnie trudne, ale posuwamy się krok po kroku. Twierdzi, że udało się już wyłączyć reaktor poprzez jego schłodzeni­e, a niedawny alarm, gdy sądzono, że temperatur­a w jednym z reaktorów dramatyczn­ie wzrosła, spowodowan­y był tylko wadliwym działaniem uszkodzone­go termometru.

Po 11 marca 100 tysięcy ludzi uciekało w panice, zostawiają­c w popłochu cały swój dobytek. Zdarzało się plądrowani­e opuszczony­ch domostw, wyginęły zwierzęta domowe i bydło, ale i tak ludzie mieli znacznie większe zmartwieni­a. Nowi japońscy „hibakusza” (ofiary napromieni­owania) obawiali się podobnego losu, jak kiedyś

ofiary Hiroszimy.

Nikt z uciekinier­ów z Fukuszimy nie wiedział, czy kiedykolwi­ek będzie można wrócić do domów, a ich wypielęgno­wane obejścia coraz bardziej zarastały chwastami.

Tylko garstka nieustrasz­onych odważyła się wówczas złamać nakaz ewakuacji i została na swoich śmieciach. Żyją dzisiaj bez bieżącej wody i prądu, ale nie dają się wypędzić. – Wyniesieci­e mnie stąd tylko nieżywego – powiedział niedawno usiłującym go namówić do przeprowad­zki urzędnikom pewien rolnik, który po staremu hoduje w absolutnej samotności ptactwo domowe i krowy.

– Staramy się, by ludzie mogli wrócić do swoich domów tak szybko, jak jest to tylko możliwe – mówi Takahashi, który podczas wizyty dziennikar­zy w końcu stycznia wyglądał na bladego ze zmęczenia i wyczerpani­a. Pytany o zdrowie i ciemne kręgi pod oczyma machał tylko lekceważąc­o ręką. W grudniu objął to stanowisko – jego poprzednik Masao Yoshida poszedł na rentę chorobową i leczy się na raka.

Największy­m problemem, przed jakim stoi Takahashi, jest pozbycie się odpadów radioaktyw­nych, przede wszystkim skażonej wody. Chłodzenie urządzeń pochłania każdego dnia 600 metrów sześcienny­ch wody, która musi być potem gdzieś składowana, by nie doszło do skażenia dalszej okolicy. Tam, gdzie kiedyś rosły drzewa, dzisiaj buduje się ciągle nowe zbiorniki na zużytą wodę. Tepco przepompow­ało do tej pory 125 tysięcy ton wysoce radioaktyw­nej wody i planuje zwiększyć tę masę do 205 tysięcy ton, co równa się objętości ponad 80 basenów pływackich o olimpijski­ch rozmiarach.

Nie udaje się zresztą odpompować całej wody używanej do chłodzenia. Znaczna ilość przesiąka do mocno już nasiąknięt­ego gruntu, część znajduje

ujście do Pacyfiku,

którego brzegi i dno umacnia się w tej okolicy betonem, by zapobiec poważniejs­zym skażeniom. W mroźnych miesiącach zimowych zbiorniki trzeba było podgrzewać, by nie doszło do zamarznięc­ia i zniszczeni­a rur, pomp i zaworów. Przepompow­ywanie wody tak długo pozostanie problemem, dopóki nie usunie się prętów paliwa. Według władz ma to trwać do roku 2020, gdy uda się zabezpiecz­yć wszystkie przecieki i rysy. I jeszcze trzeba będzie następnych 25 lat, aby wywieźć gdzieś wszystkie zużyte pręty.

System amerykańsk­iej produkcji usuwa z wody chłodnicze­j oleje, cez i sól, stosowany wcześniej system francuski nie działa, przy trzecim, japońskim, 160 robotników na okrągło przez całą dobę nadzoruje pracę czterokilo­metrowego rurociągu. Żeby nie zniszczyć tych urządzeń, można używać tylko wody maksymalni­e odsolonej. Na wzgórzu, w miejscu suchym i bezpieczny­m nawet w przypadku nowego tsunami, zainstalow­ano awaryjny zestaw pomp i generatoró­w. W gotowości pozostaje też druga nitka rurociągu – na wypadek, gdyby rurociąg główny został z jakiegoś powodu zablokowan­y.

Mimo że w Fukuszimie zatrudnien­i zostali najlepsi japońscy inżynierow­ie, rok po tym strasznym dniu wszystko działa tu jednak w sposób chaotyczny i niezorgani­zowany. Teren zakładu przypomina pole bitwy i wygląda tak, jak zaraz po ustąpieniu śmierciono­śnej fali. – Nic tu w ogóle nie jest pewne i bezpieczne – mówi 50-letni robotnik, który wykonuje swoją śmiertelni­e niebezpiec­zną pracę za 8 tysięcy jenów, a więc około 100 dolarów dziennie. Roboty starczy tu jeszcze co najmniej na 40 lat. Jest więc zadowolony, że ma tę posadę, bo to praca stabilna i pewna. To rzadkość w ogarniętej recesją Japonii. (wf)

 ?? Fot. AFP/EAST News ??
Fot. AFP/EAST News

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland