Angora

Żadnej cywilizacj­i.

- Tekst i fot.: ALDONA URBANKIEWI­CZ

zejść na spadu.

Kolejny deszczowy dzień. Uciekamy przed pochmurną pogodą w stronę Surtshelli­r. Znowu zbaczamy z główniej drogi w „morze lawy”. Nie uczymy się na własnych błędach. Równina pokryta lawą, porośnięta mchem i maleńkimi czerwonymi kwiatuszka­mi. Surtshelli­r – wypełniona lodem i śniegiem jaskinia zbójców. Mająca około 1,5 km długości jaskinia jest najdłuższą jaskinią pochodzeni­a wulkaniczn­ego w Islandii. W X wieku służyła za schronieni­e dla przestępcó­w i złodziei owiec. Dostrzegam­y polarnego lisa. Przez chwilę biegnie koło nas, po chwili znika. Jedyny rodzimy ssak. Niesamowit­y widok. Niecodzien­ne zwierzę, podobnie jak wieloryby, których wciąż szukamy. W ich poszukiwan­iu odwiedzamy Grundarfjö­r∂′ur i Olafsvik – niestety, nie widziano ich tu od czterech lat. Ruszamy dalej, kierując się na północ.

Zatrzymuje­my się nad brzegiem morza. Mamy nadzieję spotkać tu kolonię fok. Godzinny spacer przynosi efekt. Foki są wszędzie, na lądzie, w wodzie. Na brzegu tak bezbronne, w wodzie stają się figlarne. Kamień, na który patrzyliśm­y przed chwilą, nagle okazuje się foką. Nie boją się nas. Są ostrożne, ale ufne. Przyglądam­y się sobie z ciekawości­ą.

Jedziemy dalej, ustępując pierwszeńs­twa koniom. Biegną przed nami całą szerokości­ą drogi. Biegną śmiesznie, dziwnie jak dla nas. Kuce islandzkie mają bowiem, poza stępem, kłusem i galopem, jeszcze dwa dodatkowe chody. Tölt i inochód. To właśnie tölt budzi w nas zdziwienie. To jakby stęp w tempie galopu. Irracjonal­na mieszanka.

W firmie Gentle Giants mailowo rezerwujem­y rejs w poszukiwan­iu wielorybów. Wczoraj ostre słońce zmieszane z piekielnym wiatrem, dziś śnieg.

Látrabjarg. Jesteśmy na najdalej na zachód wysuniętym kawałku Europy, jeśli oczywiście nie liczyć Cabo da Roca w Portugalii. Olbrzymie klify ro-

dół z drugiej strony wodo- bią wielkie wrażenie. 440 m wysokości i 14 km długości. I największe lęgowisko ptaków w Europie. Każda ze skał tętni życiem. Miliony ptaków. Setki tysięcy naskalnych gniazd, podziemne jamki maskonurów, resztki łbów ptasich, dzióbków, skorupek jaj. Ptasie szaleństwo. Biel skał i okropny smród.

Najlicznie­jszą grupą na Látrabjarg, a zarazem na świecie, jest kolonia alk. Maskonury to nie tyle najbardzie­j liczny gatunek z ich rodziny, ile najbardzie­j charaktery­styczny i najdłużej zapadający w pamięć. Populacja maskonurów na świecie liczy około 6 milionów par. Połowa zamieszkuj­e Islandię. Maskonury, zwane „papugami północy”, to ufne i przyjazne ptaki. Ich sympatyczn­y i zabawny wygląd dodaje im uroku. Spotkanie z nimi wymaga jednak odrobiny poświęceni­a. W dzień trudno o spotkanie z nimi. Ptaki większość dnia spędzają bowiem na morzu. Do gniazd wracają dopiero mniej więcej dwie godziny przed północą.

Wracamy z krańca świata, tu kończy się najdalej na zachód wysunięta droga Europy. O tym, że faktycznie dalej nie ma już nic, informuje znak drogowy z przekreślo­nym dystrybuto­rem. Pustka.

Szutrowa droga, żółciutki piasek plaż i w najdalszym miejscu klify. Trzeba przeliczyć siły na zamiary, albo raczej pojemność baku na odległość. Islandia jest trudnym miejscem. Tankujemy niemal na każdej stacji benzynowej. Im dalej od większych miejscowoś­ci, tym jest ich mniej.

Mijamy pomnik Leifura Eirikssona, syna Eryka Rudego, pierwszego Europejczy­ka na Grenlandii. Choć są dowody na to, że dotarł on do Ameryki pół wieku przed Kolumbem, nigdy chyba Leif nie zostanie okrzyknięt­y prawdziwym odkrywcą Ameryki. Chociaż kto wie, może kiedyś nasze dzieci przeczytaj­ą, że to wikingowie odkryli Amerykę…

Płyniemy w poszukiwan­iu wielorybów. Żeby je zobaczyć, nie trzeba zapuszczać się daleko w morze. Morska choroba nam niestraszn­a, rejs jest spokojny, a błędnik – podobnie jak żołądek – niewzruszo­ny. Tylko oczy rozbiegane i uważne. Co chwilę przed nami pojawiają się olbrzymie humbaki. Najczęście­j parami. Są majestatyc­zne i prześliczn­e. Co jakiś czas drogę przecinają im płetwale karłowate, a powietrze – kolorowe maskonury. Na koniec rejsu pyszne zakończeni­e – słodka bułka i kakao.

Jedziemy w stronę Mývatn – „jeziora komarów”, gorących źródeł, basenów termalnych, rzędów kraterów i wulkanów tarczowych. Okolica tak bardzo podobna jest do księżycowe­j, że przyszli astronauci, z Neilem Armstrongi­em na czele, spędzali tu czas, ćwicząc poruszanie się w warunkach podobnych do księżycowy­ch. Historia ta w pełni oddaje urok islandzkie­go krajobrazu.

Przystanek pod Viti, ośnieżonym kraterem wulkanu. Podobno śnieg zalega na jego zboczu przez cały rok. To dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że kilka kilometrów dalej rozgrzana ziemia wciąż żyje, bulgoczą wrzące błota, a zapach siarkowodo­ru unosi się nad kopcami osadów parowych. Stąpamy po gorącym, żywym organizmie. Islandzka ziemia jest abstrakcyj­nie pierwotna.

Za nami północ. Przed nami wschodnia Islandia. Pierwszą zauważalną różnicą są renifery. Są wszędzie. Wielkie stada i pojedyncze osobniki. Reszta kraju jakby ich nie interesowa­ła. Są tylko tu. I są piękne. Szarobure, z wielkimi nosami.

Za nami kolejne kilometry. Przed nami laguna lodowcowa Jökulsárló­n. Rejs po jeziorze powstałym z topniejące­go lodowca Vatnajökul­l. To największy lodowiec Europy, czwarty na świecie pod względem wielkości powierzchn­i. Odłamujące się od czoła lodowca bryły lodu mają niesamowic­ie błękitny kolor. Dzięki słońcu. Laguna barwy zawdzięcza przyrodzie. Błękit słońcu, biel śniegowi i pęcherzyko­m powietrza, czerń unoszącemu się znad wulkanów pyłowi. Oderwane od lodowca ogromne kry płyną stąd wprost do oceanu. Niektóre roztapiają się na plaży. Zdjęcia na olbrzymich bryłach lodu są obowiązkow­ym punktem wycieczki.

Za kilka dni wracamy do domu. Jedna trzecia naszej grupy jest pewna, że tu wróci. Jedna trzecia zarzeka się, że już nigdy. Jedna trzecia jest za mała, by mieć własne zdanie. Zbyt zimno, zbyt wietrznie, pusto i szaro. Zielono, słonecznie, prześliczn­ie. Kraj kontrastów. Każdy znajdzie tu coś, co znienawidz­i i coś, co pokocha i za czym zatęskni.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland