Żadnej cywilizacji.
zejść na spadu.
Kolejny deszczowy dzień. Uciekamy przed pochmurną pogodą w stronę Surtshellir. Znowu zbaczamy z główniej drogi w „morze lawy”. Nie uczymy się na własnych błędach. Równina pokryta lawą, porośnięta mchem i maleńkimi czerwonymi kwiatuszkami. Surtshellir – wypełniona lodem i śniegiem jaskinia zbójców. Mająca około 1,5 km długości jaskinia jest najdłuższą jaskinią pochodzenia wulkanicznego w Islandii. W X wieku służyła za schronienie dla przestępców i złodziei owiec. Dostrzegamy polarnego lisa. Przez chwilę biegnie koło nas, po chwili znika. Jedyny rodzimy ssak. Niesamowity widok. Niecodzienne zwierzę, podobnie jak wieloryby, których wciąż szukamy. W ich poszukiwaniu odwiedzamy Grundarfjör∂′ur i Olafsvik – niestety, nie widziano ich tu od czterech lat. Ruszamy dalej, kierując się na północ.
Zatrzymujemy się nad brzegiem morza. Mamy nadzieję spotkać tu kolonię fok. Godzinny spacer przynosi efekt. Foki są wszędzie, na lądzie, w wodzie. Na brzegu tak bezbronne, w wodzie stają się figlarne. Kamień, na który patrzyliśmy przed chwilą, nagle okazuje się foką. Nie boją się nas. Są ostrożne, ale ufne. Przyglądamy się sobie z ciekawością.
Jedziemy dalej, ustępując pierwszeństwa koniom. Biegną przed nami całą szerokością drogi. Biegną śmiesznie, dziwnie jak dla nas. Kuce islandzkie mają bowiem, poza stępem, kłusem i galopem, jeszcze dwa dodatkowe chody. Tölt i inochód. To właśnie tölt budzi w nas zdziwienie. To jakby stęp w tempie galopu. Irracjonalna mieszanka.
W firmie Gentle Giants mailowo rezerwujemy rejs w poszukiwaniu wielorybów. Wczoraj ostre słońce zmieszane z piekielnym wiatrem, dziś śnieg.
Látrabjarg. Jesteśmy na najdalej na zachód wysuniętym kawałku Europy, jeśli oczywiście nie liczyć Cabo da Roca w Portugalii. Olbrzymie klify ro-
dół z drugiej strony wodo- bią wielkie wrażenie. 440 m wysokości i 14 km długości. I największe lęgowisko ptaków w Europie. Każda ze skał tętni życiem. Miliony ptaków. Setki tysięcy naskalnych gniazd, podziemne jamki maskonurów, resztki łbów ptasich, dzióbków, skorupek jaj. Ptasie szaleństwo. Biel skał i okropny smród.
Najliczniejszą grupą na Látrabjarg, a zarazem na świecie, jest kolonia alk. Maskonury to nie tyle najbardziej liczny gatunek z ich rodziny, ile najbardziej charakterystyczny i najdłużej zapadający w pamięć. Populacja maskonurów na świecie liczy około 6 milionów par. Połowa zamieszkuje Islandię. Maskonury, zwane „papugami północy”, to ufne i przyjazne ptaki. Ich sympatyczny i zabawny wygląd dodaje im uroku. Spotkanie z nimi wymaga jednak odrobiny poświęcenia. W dzień trudno o spotkanie z nimi. Ptaki większość dnia spędzają bowiem na morzu. Do gniazd wracają dopiero mniej więcej dwie godziny przed północą.
Wracamy z krańca świata, tu kończy się najdalej na zachód wysunięta droga Europy. O tym, że faktycznie dalej nie ma już nic, informuje znak drogowy z przekreślonym dystrybutorem. Pustka.
Szutrowa droga, żółciutki piasek plaż i w najdalszym miejscu klify. Trzeba przeliczyć siły na zamiary, albo raczej pojemność baku na odległość. Islandia jest trudnym miejscem. Tankujemy niemal na każdej stacji benzynowej. Im dalej od większych miejscowości, tym jest ich mniej.
Mijamy pomnik Leifura Eirikssona, syna Eryka Rudego, pierwszego Europejczyka na Grenlandii. Choć są dowody na to, że dotarł on do Ameryki pół wieku przed Kolumbem, nigdy chyba Leif nie zostanie okrzyknięty prawdziwym odkrywcą Ameryki. Chociaż kto wie, może kiedyś nasze dzieci przeczytają, że to wikingowie odkryli Amerykę…
Płyniemy w poszukiwaniu wielorybów. Żeby je zobaczyć, nie trzeba zapuszczać się daleko w morze. Morska choroba nam niestraszna, rejs jest spokojny, a błędnik – podobnie jak żołądek – niewzruszony. Tylko oczy rozbiegane i uważne. Co chwilę przed nami pojawiają się olbrzymie humbaki. Najczęściej parami. Są majestatyczne i prześliczne. Co jakiś czas drogę przecinają im płetwale karłowate, a powietrze – kolorowe maskonury. Na koniec rejsu pyszne zakończenie – słodka bułka i kakao.
Jedziemy w stronę Mývatn – „jeziora komarów”, gorących źródeł, basenów termalnych, rzędów kraterów i wulkanów tarczowych. Okolica tak bardzo podobna jest do księżycowej, że przyszli astronauci, z Neilem Armstrongiem na czele, spędzali tu czas, ćwicząc poruszanie się w warunkach podobnych do księżycowych. Historia ta w pełni oddaje urok islandzkiego krajobrazu.
Przystanek pod Viti, ośnieżonym kraterem wulkanu. Podobno śnieg zalega na jego zboczu przez cały rok. To dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że kilka kilometrów dalej rozgrzana ziemia wciąż żyje, bulgoczą wrzące błota, a zapach siarkowodoru unosi się nad kopcami osadów parowych. Stąpamy po gorącym, żywym organizmie. Islandzka ziemia jest abstrakcyjnie pierwotna.
Za nami północ. Przed nami wschodnia Islandia. Pierwszą zauważalną różnicą są renifery. Są wszędzie. Wielkie stada i pojedyncze osobniki. Reszta kraju jakby ich nie interesowała. Są tylko tu. I są piękne. Szarobure, z wielkimi nosami.
Za nami kolejne kilometry. Przed nami laguna lodowcowa Jökulsárlón. Rejs po jeziorze powstałym z topniejącego lodowca Vatnajökull. To największy lodowiec Europy, czwarty na świecie pod względem wielkości powierzchni. Odłamujące się od czoła lodowca bryły lodu mają niesamowicie błękitny kolor. Dzięki słońcu. Laguna barwy zawdzięcza przyrodzie. Błękit słońcu, biel śniegowi i pęcherzykom powietrza, czerń unoszącemu się znad wulkanów pyłowi. Oderwane od lodowca ogromne kry płyną stąd wprost do oceanu. Niektóre roztapiają się na plaży. Zdjęcia na olbrzymich bryłach lodu są obowiązkowym punktem wycieczki.
Za kilka dni wracamy do domu. Jedna trzecia naszej grupy jest pewna, że tu wróci. Jedna trzecia zarzeka się, że już nigdy. Jedna trzecia jest za mała, by mieć własne zdanie. Zbyt zimno, zbyt wietrznie, pusto i szaro. Zielono, słonecznie, prześlicznie. Kraj kontrastów. Każdy znajdzie tu coś, co znienawidzi i coś, co pokocha i za czym zatęskni.