Angora

Po warszawski­m Powstaniu( 2)

-

Próba ucieczki

Było coraz głodniej, a odgłosy potyczek artyleryjs­kich coraz głośniejsz­e. Wraz z jednym z kolegów wpadliśmy więc na pomysł ucieczki i przedostan­ia się przez linię frontu. „Wykombinow­aliśmy” w czasie odgruzowyw­ania dwa cywilne płaszcze i czapki, trochę je upraliśmy i zgłosiliśm­y się do pracy w gazowni, a nie u „naszego” majstra. Wprawdzie grupę w gazowni pilnował „normalny” wachman, ale łatwo było uciec przez stosunkowo niskie ogrodzenia. Sprzedaliś­my cywilnym pracowniko­m gazowni za kilka marek zegarki i w pogodny, ale zimny dzień przeskoczy­liśmy przez parkan.

Pomysł był głupi. Nie mieliśmy mapy, w pokurczony­ch płaszczyka­ch wyglądaliś­my podejrzani­e, język niemiecki znaliśmy na szkolnym poziomie, mieliśmy „zapas” jedzenia zaledwie na jeden dzień i przesyłane w paczkach CK książeczki z tekstem konwencji genewskiej w kilku językach. Mimo to tramwajami (w Westfalii łączącymi miasta jak u nas na Śląsku) i pieszo przez trzy dni posuwaliśm­y się powoli na zachód, nocując w ogródkach działkowyc­h. Ale blisko linii frontu zrobiło się tak „gęsto” od SS, wojska i żandarmeri­i, że przejście nie było możliwe, a zatrzymani­e w tej strefie groziło zarzutem szpiegostw­a i rozstrzela­niem. Zawróciliś­my więc i doszliśmy aż do Wuppertalu, czyli dość daleko na południowy wschód od Mönchengla­dbach, ale też nie w kierunku obozu w Dorsten. Mimo to dawało to możliwość tłumaczeni­a, że uciekliśmy z Gladbach z uwagi na fatalne warunki, ale tylko z zamiarem dotarcia do „macierzyst­ego” obozu. Nie mieliśmy mapy, więc pobłądzili­śmy.

W Wuppertalu zdjęliśmy cywilne płaszczyki, pod którymi mieliśmy „adaptowane” mundury belgijskie otrzymane jeszcze w Dorsten, i „poddaliśmy” się policjanto­wi regulujące­mu ruch uliczny. Potraktowa­no nas względnie grzecznie, ale po kilku godzinach spędzonych w komisariac­ie wylądowali­śmy w miejscowym więzieniu, w wieloosobo­wej celi pełnej Rosjan i Ukraińców. Prycze były zajęte, położyliśm­y się spać pod pryczami na gołym betonie. Rano zrobiliśmy „awanturę”, wymachując książeczka­mi z tekstem konwencji genew- skiej i żądając rozmowy z komendante­m. Poskutkowa­ło – odgłosy zbliżające­go się frontu wyraźnie działały na Niemców otrzeźwiaj­ąco. Komendant więzienia udostępnił nam łazienkę z prysznicem, dał znośne śniadanie, zawiadomił odpowiedni­e ogniwa Wehrmachtu. Zjawił się wachman i zawiózł nas tramwajem (!) do miejscoweg­o komanda, też należącego do naszego macierzyst­ego obozu w Dorsten.

W tym podobozie byli tylko jeńcy rosyjscy. Byliśmy tam tylko jeden dzień i noc, ale zdarzył się też incydent, który zapamiętał­em. Jak nas przywiezio­no, rozmawiali­śmy głośno po polsku w sekretaria­cie komendanta. Wyszedł młody oficer bez ręki, ale za to z licznymi odznaczeni­ami i krystalicz­ną polszczyzn­ą zapytał, „Panowie Polacy?”. Komendant tego podobozu był bowiem „ze Śląska”, urodził się i zdawał maturę w Katowicach. Dał nam gościnny pokój, przyniesio­no obiad, a potem kolację. Nasz fundator zjawił się wieczorem i kilka godzin rozmawiali­śmy o Powstaniu, wojnie, wschodnim froncie (gdzie stracił rękę) i losach ludzi. Wiedział, że wojna się kończy i jest przegrana. Był pewien, że nie dotrze do rodziny, której część miał nadal w Katowicach. Dał mi list do tej rodziny. Po wielu miesiącach z trudem ją znalazłem i list doręczyłem.

W końcu dowieziono nas do obozu w Dorsten. Komendantu­ra miała złą opinię o podobozie w Gladbach, więc nie kwestionow­ano naszego wyjaśnieni­a, dostaliśmy paczki CK, które właśnie przyszły i aż do kwietnia 1945 r. żyliśmy w błogim lenistwie. Główną rozrywką były rozmowy z polskimi jeńcami z armii gen. Berlinga, którzy „siedzieli” w sektorze rosyjskim odgrodzony­m płotem z kolczasteg­o drutu. Nie mieli paczek, bo ZSRR nie podpisał konwencji genewskiej. Byli autentyczn­ie głodni. Czasem oddawaliśm­y im część naszych „zupek”. Wysłuchiwa­liśmy opowieści o skomplikow­anych syberyjski­ch losach, z których jednoznacz­nie wynikało, że to, czy ktoś trafił do armii gen. Andersa, czy Berlinga, nie miało żadnego związku z polityczny­mi poglądami. Jak zdążył – trafił do Andersa i wyszedł do Iranu, jak nie zdążył – włączył się do armii Berlinga i poszedł się bić pod Lenino. Jak dzisiaj widzę niektóre grupy naszej nieustanni­e prawicowo indoktryno­wanej młodzieży, która oblewa farbą pomnik „czterech śpiących” w Warszawie

Wyzwolenie

– to przysłowio­wa krew mnie zalewa. I Armia WP idąca do Polski od wschodu tak samo walczyła o wolność jak powstańcy warszawscy, armia Andersa, dywizje Maczka czy Sosabowski­ego. I należy im się taki sam szacunek. Chyba że – zdaniem niektórych – w ogóle nikomu się nie należy, poza np. „prawdziwym­i Polakami” z Narodowych Sił Zbrojnych.

W pierwszych dniach kwietnia zarządzono ewakuację obozu. Bez sensu. Niemiecka administra­cja wierzyła (albo musiała wierzyć), że losy wojny jeszcze się odwrócą i postanowił­a ewakuować jeńców w głąb Niemiec. Oczywiście pieszo. Szliśmy więc długą polskofran­cusko-rosyjską kolumną, obładowani dobytkiem albo ciągnąc wózki „wytargowan­e” za papierosy od miejscowej ludności. Chyba po dwóch – trzech dniach doszliśmy do obozu jenieckieg­o w Paderborn, który już był pusty, bo jeńców także ewakuowano. Nocowaliśm­y tam – jeśli dobrze pomnę – 2 noce i dostaliśmy (my i Francuzi) po dwie paczki CK, które właśnie przyszły ze Szwajcarii dla jeńców tego obozu. Wzbogacili­śmy się drastyczni­e, zrobiliśmy zbiórkę papierosów i czekolad, zorganizow­aliśmy polsko-francuski zespół rzeźników i kucharzy. Kupowano od rolników prosiaki, ziemniaki, kaszę i codziennie dawano nam po pełnej menażce gęstej zupy z mięsnym wkładem. Zaopatrzen­ie niemieckie „rwało” się wyraźnie, chleb „dochodził” tylko sporadyczn­ie, ale dzięki tej zupie i produktom z paczek siły nam wracały. Prześladow­ał nas (mnie także) tylko szkorbut, bo świeżych owoców i warzyw nie widzieliśm­y od dawna.

Chyba 24 kwietnia zatrzymali­śmy się w niewielkie­j wsi, wachmani zrobili się nerwowi, część „zniknęła”, reszta oddała nam broń i zamknęliśm­y ich w miejscowej szkole. Koło południa od strony niedalekie­go lasu pokazał się niewielki samochód pancerny, po nim kilka czołgów z białymi gwiazdami. Były to zagony pancerne II Armii Kanadyjski­ej. Radośnie ich przywitali­śmy. Dowodzący grupą powiedziel­i, że od kilku dni idą prawie bez oporu, hipotetycz­na linia frontu została w tyle, radzą nam iść na północny zachód, na jej spotkanie, po drodze pozbierać broń porzucaną przez rozbite oddziały niemieckie. Nie mogą nam zapewnić żadnej osłony, a w lasach i niektórych wsiach są nadal spore grupy Wehrmachtu i SS, które albo nie wiedzą, że już przegrali, albo nie chcą się poddać.

Tak też zrobiliśmy. Dopiero po dwóch dniach w miejscowoś­ci Wittbeck (niedaleko Celle – na północ od Hanoweru) doszliśmy do „normalnej” linii frontu i angielsko-kanadyjski­ej administra­cji wojskowej. Po drodze dwa razy ktoś nas ostrzeliwa­ł z lasów, odpowiadal­iśmy ogniem, nie bardzo wiedząc, do kogo strzelamy. Nikt nie ucierpiał. Byliśmy już nieźle uzbrojeni w pozbieraną broń, więc po rozlokowan­iu w Wittbeck Kanadyjczy­cy kazali nam ochraniać zorganizow­ane w pobliżu „polowe” lotnisko myśliwców. W zamian zapewnili nam obfity dowóz chleba i konserw. Po kilku dniach przyjechał­y też ciężarówki z zaopatrzen­iem mundurowym – od skarpetek, przez kalesony, aż do beretów, szczotecze­k do zębów i prezerwaty­w. Wykąpaliśm­y się w zimnym strumieniu, obsypali nas DDT, przywdzial­iśmy mundury i zaczęliśmy wyglądać jak wojsko. Pojawiały się też karetki medyczne, rannym i zagrypiony­m podawano „cudowny lek na wszystko” – czyli penicylinę – a chorym na szkorbut wstrzykiwa­no „końskie” dawki witaminy C. Delegacji jeńców z Powstania zorganizow­ano wycieczkę do Wilhelmsha­ven, gdzie stacjonowa­ła Dywizja Pancerna gen. Maczka. Generał uścisnął nam dłonie, a dywizji podarował dodatkowe mundury i naszywki „Poland”.

Pobyt w Wittbeck obfitował w drobne potyczki z rozbitymi oddziałami niemieckim­i. Nikt nie atakował „naszej” wsi, ale patrole ochraniają­ce lotnisko i wieś spotykały wielokrotn­ie grupy z rozbitych oddziałów niemieckic­h, które nie zawsze chciały się poddawać. Jeńców oddawaliśm­y Kanadyjczy­kom. Ale kilka razy potyczki były groźne, mieliśmy kilku rannych. Raz mój oddział – po długotrwał­ej strzelanin­ie – wziął do niewoli grupę wysokich oficerów SS; plotkowano, że wśród nich był nawet generał. Może było w tym trochę prawdy, bo następnego dnia zrobiono apel, udzielono pochwały, oficerowie kanadyjscy przypinali nam pamiątkowe medale II Armii.

Dziewiąteg­o maja 1945 r. świętowali­śmy razem z Kanadyjczy­kami koniec wojny. Może nawet zbyt szumnie i nie do końca grzecznie w stosunku do miejscowyc­h kobiet. Tym razem nie udzielono nam pochwały, tylko naganę za zbyt intensywne „fraternizo­wanie się”.

W Wittbeck zostaliśmy jeszcze kilkanaści­e dni. Potem przenoszon­o nas do kilku miejscowoś­ci, aż w końcu wylądowali­śmy w Belsen

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland