Stulatkowie z Pajęczna
W Polsce opłaca się dożyć setki. Dostaje się wtedy specjalny dodatek do emerytury, ponad 1500 złotych. Przyjeżdża z kwiatami prezydent miasta albo burmistrz, pojawiają się dziennikarze, są kamery, błyskają flesze aparatów, jest tort, tylko ktoś z uczestników urodzin zawsze musi się pomylić i intonuje: „Sto lat!”. I szybko milknie, speszony.
Wdużym mieście zwykle smutne są te setne urodziny. Większość stulatków, których odwiedziłam z kamerą, mieszka w domach opieki. I choćby personel w swoją pracę wkładał całe swoje serce, to jednak jest to dom tylko z nazwy. Zaczerwienione oczy miała pani Krystyna, która tak bardzo się starała ładnie wyglądać na urodziny. Założyła na szyję sznur perełek, wystroiła się w białą bluzkę. I choć dostała ten dokument poświadczający dodatek do emerytury, wpatrywała się w drzwi – czy przyjdzie syn z synową, wnuki i ich dzieci. Patrzyła tak co roku, od czterdziestu lat. Bo rodzina oddała ją, gdy skończyła sześćdziesiątkę. I przyszli. Ustawili się wspólnie do zdjęcia, do gazety.
W Pajęcznie pani Anna patrzy na mnie kompletnie nierozumiejącym wzrokiem. – Jaki dom opieki?! Tatusia miałabym oddać? Sumienia bym nie miała! Wszyscy stulatkowie z Pajęczna mieszkają z rodzinami.
Marian
– Ja nie znam lekarzy, Bogu dzięki – mówi pan Marian Paurowicz. – Ostatni raz do doktora poszedłem... – zastanawia się chwilę. – To był rok, kiedy wojna wybuchła, czyli 1939. Inni narzekają na nogi, plecy, a ja mogę do nieba po schodach iść. Tylko trochę nie słyszę, ale jak ktoś mówi wyraźnie, to sobie radzę. Co chcę, to mam, dbają o mnie bardzo. Widziałem w telewizorze, jak pokazali, że dzieci ojca wygnały i po sąsiadach chodził, żeby jeść dostać. A u mnie jest co jeść, gdzie spać. A żyłbym tak samo jak wcześniej, tylko wtedy trochę człowiek brykał, teraz siły już nie te. Ręce już słabsze, siła opadła, a jeszcze by się porobiło. Lepiej chodzę niż młodzi, ich nogi szybko bolą.
Pan Marian dobrze pamięta czasy, kiedy nie było co jeść, a w nocy trudno się spało, gdy człowiek przemoczony trząsł się z zimna. W czasie wojny trafił na roboty do Niemiec. – Tam różnie było, zależy, gdzie kto trafił – wspomina. – Pytali, czy w domu robiłem nowe obuwie, to ja mówię, że nie, chociaż umiałem, bo miałem 12 lat, jak poszedłem w termin i pracowałem aż do wojny. To ten, co tłumaczy, mówi, że jak dostanę bicie, to się przyznam. A ja zaparłem się, to dali mnie do szewca na wieś, a tak bym trafił do wojskowej fabryki, a tam bili. A na wsi było inaczej. Ale w nocy – zimno. Podłoga cementowa, prycze, człowiek przykrył się cienkim kocykiem, a rano się trząsł z zimna. Na śniadanie dostawałem trzy kawałeczki chleba, dwa zjadałem, trzeci brałem do kieszeni, bo zostawiałem dla takiego chłopaka od bauera, bo u niego bieda była, gorzej trafił. Sobie uszczupliłem, bo pomyślałem, że już trochę przegryzłem. Jak ciemno się robiło, to braliśmy woreczki pod pachę i szliśmy w pole za kartoflami, wybierało się po redlinie i po cichutku wracało. Nastrugaliśmy ich i taki garnek kartofli we dwóch się zjadło. A dziś, jak się ostruga 20 kartofelków, to jeszcze kotu zostanie. Jak się wojna skończyła, to musieliśmy jeszcze być w obozie, Ruscy nas pilnowali. Przyszedł chłop i pyta, czy chcemy wyjść i żeby poczekać, to chleba dostaniemy na drogę, a ja nie chciałem czekać, wolałem na głodnego wra- cać, byle szybciej. Doprowadził nas do pociągu, który jechał na Wieluń, tośmy na rano byli. I z Wielunia przyszedłem do domu pieszo. Jak dotarłem do domu, to mnie matka nie poznała, byłem taki chudy i zarośnięty. A dziś żyje się dalej. Grunt, że mam zdrowie i przyjaciół – pokazuje na pana Józefa. – A z nim to razem na komisji wojskowej stawaliśmy w trzydziestym trzecim. No i widzi pani, jak ja się mam, a on – klapa! Potrzebuje laski do chodzenia, a ja nie. Nawet okularów za bardzo nie potrzebuję. Pewnie, że nie jest człowiek taki, jak miał lat 20, czy 50, ale nie narzekam.
Józef
Pan Józef Gajęcki nadal dni spędza w zakładzie rymarskim. Jako młody chłopak poszedł do terminu, do Częstochowy. – Ojcowie nie mieli pieniędzy na dopłacenie za jedzenie, które dostawałem. To rok trzeba było dodatkowo odpracować, za życie. A na święta do Pajęczna trzeba było iść z Częstochowy piechotą.
Druga wojna światowa zabrała go z domu. I już 1 września walczył w bitwie pod Mokrą. – To było piekło – mówi krótko. Po wojnie wrócił do domu i wziął się do roboty. – Interes szedł dobrze – jak były koniki, to i roboty dużo było, z chomątami się po jarmarkach jeździło. A to ciężka praca, bo żeby chomąto zrobić, trzeba ćwieki nabijać, podkłady zrobić, świńska szczecina to jeszcze w zakładzie została, bo nie ma jej dziś komu sprzedać. Innego wyjścia nie było, trzeba było pracować, to człowiek się przyzwyczaił.
Później zrobiło się trudno. – Za komuny, to ho, ho – niełatwo było, bo komuniści mnie okradali – wspomina pan Józef. – Chcieli mnie do więzienia wsadzić za garbowanie skór.