Człowiek Czarnobyla
kilka tysięcy nowych tytułów z literatury pięknej. Te, które nie mają promocji, giną w tłumie.
– Gdy przychodził pan do Iskier, próbowano czytelnika wychować, wskazując, co powinien czytać, czego nie powinien, a czego po prostu czytać mu nie wolno.
– W1987 r. w KC nikogo już nie obchodziło, kogo ani co wydają Iskry, a mechanizm kontroli i karania za „polityczną nieodpowiedzialność” przestał działać. Mimo to w środowiskach twórczych wciąż panowało przeświadczenie, że partia nadal o wszystkim decyduje. To się odbijało na mojej pracy. Gdy suwerennie postanowiłem wydać „Cudowną melinę” Kazimierza Orłosia, która przeleżała 18 lat na półce, sądzono, że to jakaś manipulacja. Podobnie było, gdy w 1989 r. zacząłem wydawać Stefana Kisielewskiego, z którym szybko nawiązałem bliską znajomość. Ale rzeczywiście jeszcze przez większość lat 80. traktowano wydawnictwa jak część frontu ideologicznego, ich zadaniem miało być kształtowanie pożądanych wzorców i postaw. Pamiętam posiedzenie Biura Politycznego, na którym zapadła decyzja o wydaniu antyklerykalnych tekstów Boya-Żeleńskiego. Wyrządzono wielką krzywdę Boyowi, bo on walczył z Kościołem z pozycji libertyńskich, które w PRL nie miały szans na oficjalne głoszenie. Władza obrzydziła Boya – widząc stosy jego książek w księgarniach, czytelnicy omijali je szerokim łukiem. Uprzedzenia związane z wydawanymi w Polsce Ludowej książkami traktującymi o religii są wciąż silne. Wiem coś o tym, bo właśnie próbuję ożywić Zenona Kosidowskiego. – „Gdy słońce było bogiem”... – Nie tylko – „Królestwo złotych łez”, „Rumaki Lizypa”, „Opowieści Ewangelistów” i, rzecz jasna, „Opowieści biblijne”. Kosidowski został niesłusznie uznany za narzędzie PRL-owskiej władzy. Zapomina się, że przed wojną był dyrektorem poznańskiej rozgłośni Polskiego Radia, prezesem tamtejszego oddziału Związku Zawodowego Literatów Polskich. Wojnę spędził w USA, wykładał na uniwersytecie w Los Angeles, wrócił do Polski w 1951 r. Nigdy nie wstąpił do PZPR. Mimo to po 1989 r. przestał istnieć na rynku wydawniczym. Całkiem niesłusznie, bo jego książki są nie tylko mądre, ale i aktualne w dzisiejszej Polsce.
– W PRL czytelnika próbowała wychować nie tylko władza, lecz także popularne opiniotwórcze tytuły prasowe. Wstyd było się przyznać do „Trędowatej” i nieznajomości nowej książki Konwickiego. Uparcie wydawano wojnę kiczowi.
– Kto czyta dziś „Nowe Książki” czy „Twórczość”? Nawet opiniotwórcze tygodniki więcej miejsca poświęcają celebrytom niż wartościowym książkom. A co mówić o prasie plotkarskiej czy telewizji, która ma głównie dostarczyć rozrywki na poziomie dostępnym najszerszej widowni... Żyjemy w świecie kultury masowej, w której wybitny skromny intelektualista jest skazany na przegraną z celebrytą. Następuje zanik instytucji autorytetów, wzorców kulturowych. Tego, co tak silnie jest obecne jeszcze u odwołującego się do Konwickiego Pilcha. Wielu młodych Polaków, także pisarzy, po prostu nie potrzebuje autorytetów. Te, podobnie jak kultura wysoka, wchodzą do rezerwatów.
– Za to mamy wszechobecny rynek i książkę, która stała się towarem. Czy w PRL był rynek wydawniczy?
– Mówiono o ruchu wydawniczym. Nie było rynku, nikt nie wyobrażał sobie, że wydawnictwo może zbankrutować. Pamiętam moją pierwszą rozmowę z wiceministrem kultury po roku pracy w Iskrach. Przejrzał sprawozdania z działalności wydawnictwa i obrugał mnie za uzyskanie zbyt wysokiego zysku. Powiedział: „Ty nie jesteś od zarabiania pieniędzy, tylko od wydawania książek”. – Rynek psuje czytelnika? – Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie. W Iskrach w okresie PRL wyszły książki 400 debiutantów – otrzymali oni od państwa wsparcie finansowe i edytorskie. Zadałem sobie trud odpowiedzi na pytanie, ilu z tych autorów przetrwało, o ilu słyszymy. Okazało się, że żadne z setek nazwisk nie jest dziś głośne. W PRL wiele książek zalegało w magazynach i księgarniach, podczas gdy na wydawanie cieszących się popularnością autorów brakowało papieru i mocy w drukarniach. Obecna oferta wydawnicza z pewnością jest dużo bogatsza – każdy bez trudu znajdzie coś dla siebie. Ale to nie oznacza, że stanie się posiadaczem książki. Bardzo często ci, których stać na jej kupno, wolą inną rozrywkę, ci zaś, którzy chcieliby czytać, nie mają pieniędzy na książki.
– Nie razi pana pozycja Katarzyny Grocholi i Janusza Wiśniewskiego na rynku wydawniczym? W PRL, jak sądzę, ich książki nie trafiłyby do „biblioteki inteligenta”.
– Nie zgadzam się z lekceważącymi opiniami na temat obojga autorów. Przecież oni nie kandydują na wieszczów. Katarzyna Grochola autoironicznie stwierdziła, że jest „pierwszorzędną pisarką drugorzędną”. Grochola i Wiśniewski trafili do milionowej rzeszy czytelników. Lekceważąc autorów, lekceważymy ich odbiorców. Dla mnie każdy człowiek, który czyta książkę, stanowi wartość. Należy do czytającej mniejszości Polaków i w odróżnieniu od nieczytającej większości jest potencjalnym odbiorcą wydawanych przeze mnie pozycji. Dostrzegłem niepokojącą prawidłowość – osobom, które po latach przestają czytać książki, bardzo trudno wrócić do tej czynności. – Jak pan sobie radzi z rynkiem? – Szukam tytułów i autorów łączących w sobie wartość literacką i walory intelektualne z szansami na rentowną sprzedaż. Dla nas satysfakcjonująca jest sprzedaż na poziomie 3 – 5 tys. książek. Naszymi czytelnikami są głównie osoby wychowywane w kulturze papieru i twardych okładek, dla których książka pozostaje ważnym elementem wyposażenia domu. Nie położą byle czego na półce, by nie świecić oczyma przed znajomymi. Budują w ten sposób – jak dawniej – wizerunek inteligenta. Wśród nabywców naszych publikacji są zapewne osoby, które kupują z zamiarem posiadania, a nie czytania. To pewnie snobizm, ale bardzo sympatyczny. Wspieramy go, dbając o wysoką jakość edytorską wydawanych książek. Świetnie prezentują się na regale.
– Dwa lata temu ukazała się także w języku polskim rozmowa Umberta Eco i Jeana-Claude’a Carriere’a „Nie myśl, że książki znikną”. Czy nie sądzi pan, że papierowe książki jednak znikną?
– Upadek kultury Gutenberga jest nieunikniony, bo przegra ona z technologią cyfrową. Bardzo trudno mi o tym mówić, należę bowiem do pokolenia, które nie wyobraża sobie życia bez szeleszczących kartek książek, gazet i czasopism. Jednak młodsze generacje świetnie sobie radzą bez tego, coraz rzadziej czytają „w papierze”. Po wprowadzeniu e-podręczników człowiek od dziecka nie będzie miał kontaktu z papierową książką. Stanie się ona czymś egzotycznym, Pytanie tylko, kiedy umrze i czy umrze cała. Za 10, 20, 30 lat? Wzrost sprzedaży czytników i e-booków nie następuje tak szybko, jak zakładano. Poza tym wierzę w trwanie pewnego snobizmu na rzeczy oldskulowe – taką zapewne stanie się papierowa książka.
– Tę oldskulowość widać już teraz w Iskrach – w ofercie wydawnictwa nie ma audiobooków ani e-booków.
– Chyba przypisuje pan ideologię do naszego zwykłego lenistwa, oporu przed opanowaniem nowych form wydawniczych. Z drugiej strony, czuję się jak stary ranczer, który z wysłużonym winchesterem siedzi na małym ranczu i ostrzeliwuje się przed wielkimi latyfundystami, którzy prowadzą nowoczesną gospodarkę. Ja siedzę, strzelam i jeszcze sobie radzę. Mam wrażenie, że to może długo potrwać, bo nasze stare ranczo ma coraz więcej fanów na Facebooku.
26 kwietnia 1986 roku zawsze kojarzył się będzie z najpotężniejszą z katastrof technologicznych XX wieku. Trzeba jednak wiedzieć, że ukraiński Czarnobyl doprowadził do narodowego nieszczęścia przede wszystkim Białoruś. Choć na jej terenie nigdy nie było elektrowni atomowej, to skutki awarii są tam wprost nieprawdopodobne. Co piąty Białorusin mieszka dziś na skażonym terenie, a promieniowanie jest jednym z głównych powodów ujemnego przyrostu naturalnego.
Swietłana Aleksijewicz długo zwlekała z napisaniem tej książki, choć materiały zbierała od samego początku. „Minęło już dwadzieścia lat od katastrofy, a ja dotąd nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czego daje świadectwo: przeszłości czy przyszłości? Tak łatwo ześlizgnąć się w banał… W banał horroru…” – zastanawia się autorka. Powstał jednak jeden z najbardziej wstrząsających i najważniejszych reportaży ostatnich lat.
Aleksijewicz oddaje głos tym, których dotknęła tragedia. Na początek żonie strażaka, który gasił pożar tuż po wybuchu. Umierał na jej rękach, bo – mimo ostrzeżeń o zagrożeniu jej życia – była przekonana, że tak powinna wyglądać prawdziwa miłość. Równie przejmujące są inne monologi rodzin zmarłych oraz zmuszanych do akcji ratunkowej żołnierzy „ochotników”, dziennikarzy, lekarzy, naukowców, a także nielegalnych mieszkańców skażonej strefy. To ci, którzy bezpośrednio doświadczyli apokalipsy, i ci, którym apokalipsa zrujnowała życie.
Co po latach z tego zostało w duszy Białorusina? Reporterka nie ma wątpliwości: człowiek wierzący w komunizm i pokojowe wykorzystanie atomu przerodził się w „człowieka Czarnobyla”. To człowiek zrodzony ze strachu, odwagi i bezsilności. WYDAWNICTWO CZARNE, 42,50 zł.
JACEK BINKOWSKI SWIETŁANA ALEKSIJEWICZ. CZARNOBYLSKA MODLITWA. Kronika przyszłości. (
). Przeł. Jerzy Czech. Wołowiec 2012. Cena