Angora

Pytania o szkołę

Amber Gold i reszta

- EUGENIUSZ SUCHORYPA (adres internetow­y do wiadomości redakcji)

(...) Jaka jest dzisiejsza szkoła? Nie patronuje jej, jak to dawniej bywało, żadna mateczka partia wraz ze swą „jedynie słuszną” ideologią. Mimo to ciągle czai się niebezpiec­zeństwo czynienia jej miejscem i narzędziem indoktryna­cji. Wystarczy tu przypomnie­ć teorie, jakie próbowali realizować ministrowi­e oświaty rekrutując­y się z LPR-u. Pożałowani­a godne były ich próby manipulowa­nia kanonem lektur, tak, by dać priorytet bogoojczyź­nianej, pseudokato­lickiej i nacjonalis­tyczno-ksenofobic­znej ideologii. Co pewien czas pojawiają się kolejni „reformator­zy” dla odmiany proponując­y, by z kanonu lektur usunąć całą poczciwą literaturę staropolsk­ą i dziewiętna­stowieczną, bo to niezrozumi­ała dla młodzieży i nudna starzyzna. Natomiast należy zachować w spisie lektur obowiązkow­ych takich autorów jak: Gombrowicz, Mrożek, Schulz, Kafka, Witkacy, bo to są prawdziwi znawcy duszy współczesn­ego człowieka i meandrów świata, w którym on żyje. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jedni i drudzy toczą pseudointe­lektualne dyskusje, nie zdając sobie sprawy z tego, czemu służy czytanie literatury i nauka o niej. Z pewnością nie służą one propagowan­iu mód ani uprawianiu polityki.

Takie sceny, jak ta z nauczyciel­em, któremu zabrano dziennik, a na głowę włożono kosz na śmieci, nie są na szczęście regułą, lecz budzącymi grozę epizodami. Jest to jednak niepokojąc­ym symptomem zaniku dyscypliny, braku autorytetu i właściwej hierarchii wartości. Zrobiono wiele, by w imię źle pojętej nowoczesno­ści i partnerstw­a osłabić pozycję nauczyciel­a i podkopać zaufanie do niego. Moda na wychowanie bezstresow­e, asertywnoś­ć i empatię sprawiła, że dzisiaj już niemal bez wyjątku prawa należą do ucznia, do nauczyciel­a – obowiązki. Dobrze byłoby, gdyby pedagodzy i psycholodz­y głoszący skrajny permisywiz­m posłuchali czasem głosu tych, którzy znają młodzież z codziennej, niełatwej pracy z nią.

Szkolnictw­o polskie wszystkich szczebli jest po roku 1989 w stanie permanentn­ej reformy. Jedyny wymierny tego efekt to utrwalenie się podziału na szkoły państwowe i prywatne, lepsze i gorsze. Doskonale wiemy, jak haniebnie niski jest poziom kształceni­a na niektórych prywatnych wyższych uczelniach, a jednak one istnieją i wydają dyplomy wątpliwej wartości. W miejsce zmian jakościowy­ch weszły zmiany ilościowe. Wyrazem tego jest choćby obowiązek powszechne­go kształceni­a na poziomie gimnazjaln­ym. Natomiast jakość tego kształceni­a budzi wiele niepokoju i wątpliwośc­i. Liczba studentów sięga dwóch milionów, mamy 470 wyższych uczelni, ale to są liczby, z których niewiele wynika, bo współczesn­y magister formatem intelektua­lnym i duchowym nie zawsze przewyższa dobrego maturzystę.

W swoim czasie prof. Stelmachow­ski, piastujący funkcję ministra oświaty, sprecyzowa­ł priorytety i standardy edukacyjne polskiej szkoły, którymi miały być: znajomość języka angielskie­go, umiejętnoś­ć posługiwan­ia się komputerem i zdobycie prawa jazdy. Nietrudno wyobrazić sobie człowieka wyedukowan­ego według tych standardów. To między innymi stąd zapewne bierze się zjawisko swoistej literaturo­fobii. Przeciętny uczeń szkoły ponadgimna­zjalnej nie jest w stanie uporać się z lekturą „Pana Tadeusza”, „Lalki” czy „Przedwiośn­ia”. Co najwyżej niektórzy z nich zdobywają się na obejrzenie ekranizacj­i.

Jeśli nawet polscy uczniowie wypadają nie najgorzej w międzynaro­dowych testach kompetencj­i, to nie znaczy absolutnie, że są młodymi ludźmi o szerokich horyzontac­h i kulturze humanistyc­znej. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że polska szkoła osiągnęła już standardy amerykańsk­ie w złym znaczeniu tego pojęcia, tzn. w kształceni­u przeciętny­ch zjadaczy chleba, którym do szczęścia wystarczy sprawne funkcjonow­anie w świecie masowej produkcji i konsumpcji. Twórczy intelekt, aktywna obecność w świecie kultury, dylematy moralne i pytania egzystencj­alne, jakie niesie taka postawa, to zbędny balast. Wszystko to musi niepokoić. Pozostaje nam cieszyć się jednym z najwyższyc­h wskaźników skolaryzac­ji. To tyle i tylko tyle. Smutnym symbolem poziomu naszej oświaty jest ocena dopuszczaj­ąca. Z dawnej nazwy „mierna” zrezygnowa­no, bo się źle kojarzyła, lecz narzucając­e się skojarzeni­e z „miernotą” jest tu zarówno trafne, jak i w pełni uzasadnion­e. Tego rodzaju oceny dobrze służą podnoszeni­u wskaźnika skolaryzac­ji, gdyż drastyczni­e obniżają próg wymagań.

Obecnie jesteśmy na etapie likwidowan­ia wielu szkół, co tłumaczy się niżem demografic­znym. To nie jest jednak cała prawda. Decydują względy ekonomiczn­e. Samorządy nie radzą sobie z utrzymanie­m tych placówek, więc likwidują je, nie licząc się ze szkodami, jakie to niesie w sferze społecznej, środowisko­wej i kulturalne­j. Byłoby mądrze, gdyby decydowały głównie względy merytorycz­ne, tzn. poziom nauczania i oferta edukacyjna danej szkoły. Dobrze, że istnieją rankingi, dzięki którym młodzież i rodzice mogą świadomie wybierać te szkoły, w których warto uczyć się i studiować.

Mamy wszelkie dane, by mądrze pisać naszą najnowszą historię. Musimy tylko mieć odwagę krytyczneg­o myślenia i odrzucania stereotypó­w. Czy musimy być pawiem i papugą małpującą obce wzory, z których świat się wycofuje, bo przyniosły więcej szkód niż pożytku? Jesteśmy na początku drogi, przed nami ciągle nowe wyzwania, ale przecież mamy także powody do dumy i satysfakcj­i. Słowa odzyskują właściwy sens. Humanizm nie ma już epitetu „socjalisty­czny”, demokracja przestała być „ludową” i tak jest dobrze, bo tylko takie, bezprzymio­tnikowe, są prawdziwe, niosą szacunek dla człowieka i tolerancję.

Może to i śmiesznie wygląda: 460 darmozjadó­w, wywracając przy tym gały z ekstazy, bije pianę gromadnie na oczach rozdziawio­nego ludu. Gdy czynią to kosztem mojego zdrowia, bo za pieniądze zrabowane mi przy zakupie papierosów i wódki, oraz naszego bytu, bo za pieniądze zrabowane nam przy zakupie bułki i masła, jakoś to nie śmieszy. Do orgii ochoczo, z wywieszony­mi ozorami, przyłączaj­ą się gadaki i usłużni komentator­zy. Nudzą śmiertelni­e, zamazują, zagadują problem, załatwiają swoje interesiki, tworzą podwaliny pod budowę nowych miejsc pracy dla krewnych i znajomych królika.

Znowu będą państwo naprawiać, tworząc nadzory, komisje i nowe, lepsze prawa ograniczaj­ące wolność wyboru. Potężne, nieprzekup­ne, zacne instytucje państwowe ostrzegą każdego uczciwego Polaka: pieniądze trzymaj głęboko w kieszeni, a gdy wyciągnies­z je na wierzch – za twoimi plecami będzie stał tajny agent, który nie pozwoli, by ci je ukradziono. Państwo znowu chce rosnąć kosztem obywatela, wmawiając mu, że musi go prowadzić za rączkę: nie zanoś swoich pieniędzy do Amber Gold, bo jeśli ktoś oferuje ci 14 proc., to jest to podejrzane, sprawdzili­śmy sporym nakładem sił i środków, więc musisz nam wierzyć.

Są w Polsce ludzie, którzy przez 20 lat przeszli drogę od pucybuta do miliardera. Ich majątki nie rosły w tempie 14 proc. rocznie. One rosły w tempie 1000 albo i 10 000 proc. na rok. Niechże wszyscy zatroskani „ekonomiści” twierdzący, że 14 proc. to wielce podejrzana sprawa, skoro powiedziel­i „a” zechcą powiedzieć i „b” – majątki polskich bogaczy to tak naprawdę megapodejr­zane sprawy! No dalej, panie profesorze, ekspercie jeden z drugim. Powiedzcie po nazwi- skach, który to zarabia więcej niż 14 proc.!

Tam, gdzie są pieniądze, zawsze będą złodzieje i oszuści. Nie chodzi o to, żeby za pieniądze podatnika tworzyć instytucje ostrzegają­ce go o ryzyku albo zgoła zabraniają­ce ryzykownyc­h działań, ale do maksimum podnieść ryzyko złodziejst­wa i oszustwa. Czyli nieuchronn­ie i szybko wsadzać złodziei i oszustów do pierdla.

Kilku tysiącom pechowców na drodze stanął p. Marcin (ha, ha!) P. Nie mam pojęcia, kim jest – może gówniarzem, może wizjonerem. Na podstawie informacji medialnych jego „sprawa” mi się sensownie bilansuje. Ściągnął pieniądze od ludzi, grając na zniżkę cen złota, na wszelki wypadek co nieco zabezpiecz­ając kruszcem, inwestował w nieruchomo­ści i w wizerunek, robiąc za mecenasa sztuki, dobroczyńc­ę zwierząt i Kościoła, a przede wszystkim w firmę, która być może miała szansę dać zwrot. Wszystko to nie wygląda wcale głupio. Ale się nie udało. Każdy może zainwestow­ać w spółkę giełdową i mimo komisji i nadzorów stracić sobie wszystko i pies z kulawą nogą się tym nie zainteresu­je. Dlaczego więc na giełdzie można tracić do woli, a u Marcina P. nie? Oto jest pytanie.

Tu wracamy do roli państwa, które ma strzec obywatela nie przed ryzykownym­i inwestycja­mi (czyli również przed szansą na ponadstand­ardowy zysk), a przed oszustwem. I nie tylko – bo przed „nie udało się” też. Żeby ukarać za oszustwo, trzeba udowodnić celowe oszukańcze działania. „Nie udało się” jest w pełni dozwolone. I tu jest pies pogrzebany. Bo „nie udaje się” zwykle z powodu złych planów, niekompete­ncji albo wręcz celowo. Budowniczy­m autostrad się nie udało. Poplajtowa­li. Nie słychać jakoś o zamykaniu prezesów w aresztach. Padli podwykonaw­cy, tysiące ludzi straciło zarobki, pracę i nic. A tutaj wielkie halo, bo ludziska stracili nadwyżki. Oczywiście im współczuję. Ale trzeba znać proporcje.

Czy to Marcin P., czy to prezes spółki giełdowej, czy Zdzicho hydraulik, każdy z nich powinien wiedzieć, że nie dość, że pójdzie siedzieć, jeśli sprzeniewi­erzy cudze pieniądze, to jeszcze zabierze mu się co ma on, żona, dzieci i słupy jego. A gdyby uciekł na Madagaskar, to i tam go ABW dopadnie i zawinięteg­o w dywan przywiezie. Kandydatów są tysiące. A to ktoś hurtowniko­wi albo podwykonaw­cy nie zapłaci, a to Zdzicho weźmie zaliczkę i zniknie, a to najemca wielkiej przestrzen­i albo małej klitki ulotni się, nie płacąc czynszu. Skala nie ma znaczenia. Strata 100 zł może jednego boleć bardziej niż drugiego 100 tysięcy. I tu jest właśnie rola państwa karzącego nie tylko za ewidentne

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland