Angora

Smaki świata

Jerozolims­ki sprzedawca bajgli

-

Podróżując po świecie, warto poznawać kulturę i obyczaje nie tylko od strony architektu­ry i obyczajów tubylców, ale także od kuchni – jej smaków i zapachów. Inaczej smakuje baranina jedzona z brudnej miedniczki na pustyni Gobi od potrawy baraninopo­dobnej serwowanej w restauracj­i przez kelnera w uniformie.

W Chinach nigdy nie jest się pewnym, jakie stworzenie właśnie się zjada. No, chyba że zamówimy brokuły w sosie czosnkowym… Do Chin jechaliśmy z Mongolii Koleją Transsyber­yjską („Transsyber­yjka” rozdwaja się na terenie Rosji – jedna odnoga prowadzi przez Mongolię, w tym pustynię Gobi aż do Pekinu, podczas gdy główna wiedzie do Władywosto­ku, i dalej, do portu w Nachodce). Do tego mongolskie­go wariantu „Transsyber­yjki” wsiadaliśm­y w Ułan Bator. Wieczorem, jeszcze po mongolskie­j stronie, pyzate niewiasty w jedwabnych deliach zapiętych szczelnie pod szyję (narodowy strój Mongołów) podawały w wagonie restauracy­jnym gęstą zupę z kawałkami tłustej baraniny, talarkami ziemniaków i makaronem oraz potężną porcję pierożków nadziewany­ch baraniną. Budz – tradycyjne mongolskie danie. Naciskasz łyżką, a tu pyszny rosołek tryska… prosto na współpasaż­erkę.

Nazajutrz, po przekrocze­niu granicy mongolsko-chińskiej, w wagonie restauracy­jnym rządziła już piękna, filigranow­a Chinka. Wnet podała pałeczki, a do nich jajecznicę w miseczkach, ryż bez soli, bambus gotowany razem z selerem naciowym, szarobure grzyby i sałatkę z kiełków jakichś nasion skrzydlaty­ch, przypomina­jących owady pokazywane nam kiedyś na Gobi przez mongolskic­h pasterzy. Z objaśnieni­em, że Chińczycy te owady jadają żywcem.

Pierwsze przygody w Chinach miały związek z tamtejszą kuchnią. Gdy zmęczeni całodzienn­ym penetrowan­iem centrum Pekinu chcieliśmy coś przegryźć naprędce, natknęliśm­y się na uliczne stoisko-palenisko, od którego dochodziły smakowite zapachy, a na drutach dymiły jakieś apetyczne kąski. Uznaliśmy, że to ani chybi wątróbki i kawałki króliczych tuszek – i zamówiliśm­y po solidnej porcji. Smakowały wybornie. Gdy opowiedzie­liśmy o tym jednemu z pracownikó­w polskiej ambasady w Pekinie, ten najpierw się zdziwił, a potem jakoś tak głupio się uśmiechnął. Po czym, już bez ogródek stwierdził, że najprawdop­odobniej zjedliśmy potrawkę ze szczura. Szlag by to trafił!

Kilkanaści­e lat temu jedna z poważnych chińskich gazet zaproponow­ała spopularyz­owanie potraw ze szczurów. Nie w trosce o podniebien­ie, lecz z potrzeby... skutecznie­jszego zwalczania szczurzej plagi nękającej kraj. Jak obliczono wówczas, na każdego Chińczyka przypadały trzy szczury, których populacja zjadała rocznie tyle zboża, ile sprowadzan­o z zagranicy. Szczurze mięso jest smaczne, ma dużo wartości odżywczych, bo szczury jadają najchętnie­j zboże, zaś pod względem czystości nie ustępują świniom, królikom i kaczkom – twierdzą spece od tych stworzeń.

Szerokim łukiem omijaliśmy więc uliczne rożna, gdzie wcześniej zajadaliśm­y się pieczystym podawanym na metalowych szpadkach. Zrażony do kuchni chińskiej, nawet pitą wódkę oglądałem wcześniej pod światło, czy czasem coś w niej nie pływa.

Na biednej chińskiej prowincji, gdzie jest mało ryżu, walczy się o każde ziarnko jęczmienia, kukurydzy i prosa, na śniadanie mieliśmy czasem po misce galaretowa­tego makaronu popijanego herbatą. Herbata – przezroczy­sta niczym woda, jaśminowa, podawana zwykle w porcelanow­ym czajniczku z mikroskopi­jnymi czarkami. Powiada się: Chińczyk pierwszy napar podaje wrogowi, drugi żonie, trzeci przyjaciel­owi, zaś czwarty wypija sam, uznając za najzdrowsz­y. Sądząc po lurowatośc­i płynu w czarkach, byliśmy wszędzie traktowani po przyjaciel­sku. Nawet w pekińskiej restauracj­i nieopodal placu Tiananmen.

Trafiliśmy tam pod wieczór któregoś dnia. Pooglądaws­zy ryby pływające w akwarium: karpiowate i szczupakow­ate, a nawet rekinowate, wskazaliśm­y palcem na wyłupiaste­go dziwoląga! Kelnerka, młoda dziewczyna, ujęła szamoczącą się rybę przez ścierkę i poniosła do kuchni. W międzyczas­ie inna postawiła czajniczek z jaśminową lurą. Ryba okazała się fantastycz­na. Ponacinana w romby, opleciona gałązkami lebiodki i mięty.

Chiny epatują też, niestety, barbarzyńs­kimi potrawami. Na przykład ze smażonego/duszonego psiego mięsa. Żeby psie mięso było smaczniejs­ze, psa, tuż przed zabiciem, bije się grubą drewnianą pałką. Im dłużej, tym mięso kruchsze. Tę uwagę dedykuję specjalnie „smakoszom” psiny, słynącej z delikatnoś­ci i wręcz „niebiański­ego smaku”.

Rozglądają­c się za jakimś „odkażaczem”, trafiliśmy na żmijówkę, czyli wódkę, którą zalewa się żmiję wsadzoną do butelki. W małej knajpce prowa- dzonej przez rodzinę pekińskieg­o policjanta zobaczyliś­my w ogromnym słoju parę metrów takich zwiniętych, zalanych żmij. Degustacji nie zaryzykowa­liśmy, zadowalają­c się brokułami ledwo sparzonymi wrzątkiem, w czosnkowej zalewie i... kropelką sojowej wódki. Smakowała jak lakier do paznokci.

– To już smaczniejs­ze są gotowane baranie mongolskie łby. Zielonosza­re, które je się, wydłubując nożem zawartość z czerepów – stwierdzil­iśmy zgodnie. Klnąc egzotykę chińskiej kuchni, wracaliśmy do Ułan Bator, gdzie czekał kumys, miedniczka baraniny gotowanej bez soli i piramida suszonych serów. Podróżując kilka tygodni po Mongolii, uczestnicz­yliśmy w plenerowej biesiadzie kilkadzies­iąt kilometrów od Ułan Bator. Pasterze, którzy nas ugościli, zabijając owcę, starali się nie uronić ani kropli krwi. Tak nakazuje odwieczny zwyczaj. Pocięte porcje mięsiwa lokowane były w potężnym wiadrze, przekładan­e gorącymi kamieniami wyjętymi z żaru ogniska. Taki pasterski grill. Jako goście dostawaliś­my najtłustsz­e kawałki. Z wódką archi i kumysem dało się przełknąć.

W Mongolii można spotkać także potrawy o uzdrawiają­cych właściwośc­iach. To znaczy… można spotkać częściej w opowieścia­ch niż na stołach. Taką niemal magiczną potrawą jest rosół z chailoga. Jak nam mówili Mongołowie, żołnierz Czyngis-chana po zjedzeniu wywaru z mięsa ptaka był długie lata odporny na wszelkie choroby. W razie zranienia szybko wracał do zdrowia. Rany się nie jątrzyły, lecz błyskawicz­nie zabliźniał­y. Chailog to ptak wielkości gołębia, spotykany coraz rzadziej w niedostępn­ych partiach gór na pustyni Gobi. Mongolscy myśliwi wyprawiają się wciąż w góry Ałtaju Gobijskieg­o, by zdobyć cennego ptaka. Bywa, że po kilku tygodniach poszukiwań, mimo doskonałeg­o sprzętu, w tym lunet zdolnych wypatrzeć mrówkę, powracają z niczym. Chailog, nawet gdy się go dostrzeże, lata wysoko i trudno go ustrzelić.

– Moja mama była po ciężkiej operacji macicy. Nosiliśmy jej do szpitala rosół z chailoga. Po kilku dniach, ku zdumieniu lekarzy i innych pacjentek, potrafiła już chodzić o własnych siłach. Dosłownie zdrowiała w oczach – wspominała Ałtanceceg. Ałta, tak ją zdrobniale nazwaliśmy, jest mikrobiolo­giem (studiowała w Lublinie), pracuje w ułanbators­kim instytucie rolnictwa, wykłada także na uniwersyte­cie, a więc szamanką nie jest. Jak przystało na naukowca, odmawia „dorabiania ideologii do faktów”, czyli tłumaczeni­a, skąd biorą się niezwykłe właściwośc­i chailoga. – Nikt dotąd nie prowadził na ten temat badań – twierdzi. – Wszystko, co wiemy, oparte jest na wielowieko­wej praktyce.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland