Klan, czyli rząd z mydła Z ŻYCIA SFER POLSKICH
Dużą popularnością cieszą się ostatnio słowa sitwa, mafia i pochodne od nich familia i klan, używane w znaczeniu negatywnym, bo trudno znaleźć pozytywne znaczenie, na przykład, sitwy. Aby przeciwdziałać dławiącej nas sitwie, jedyna prawdziwie polska, narodowa i chrześcijańska partia polityczna wywołała – choć dotąd nie utrwaliła! – nowy byt polityczny, czyli premiera. Premier, o nazwisku Gliński, jest w pełni wirtualny, bo nie tylko nie ma swego gabinetu, ale nie ma nawet gabinetu cieni. Należy za to do klanu. Precyzyjniej, do „Klanu”.
Misyjna telenowela „Klan” jest dla TVP tak charakterystyczna, jak finansowa ruina TVP. Mydlana opera w tajemniczo trafny sposób oddaje stan ducha narodu, od lat będąc najchętniej oglądaną produkcją popołudniową. To scenariuszowy fenomen, ale pewnie też zasługa niezłych aktorów, spośród których wywodzi swój publiczny rodowód nowy premier. Jest bowiem autentycznym szwagrem pani Surmaczowej, absolutnie, i najprawdziwszym wujem Agnieszki Lubiczówny, która – co wiemy – powściągliwością nie grzeszy, ale ciekawości do sakramentalnych związków nie ma. Premier Gliński ma też brata reżysera, więc gdyby wirtualna kadencja, roz- poczęta w tym tygodniu, nie przyniosła profitów, może się w filmie zaczepić. Zważywszy na jego prezencję, dykcję i wykształcenie wielu jego partyjnych sojuszników mogłoby się od niego sporo nauczyć. I nie myślę tu tylko o Ryśku Czarneckim, hańbie polskiej logopedii.
Skoro upatrujemy szans dla nieistniejącego premiera w operze mydlanej, to pewnie udałoby się z galerii jej bohaterów wywołać – i utrwalić! – kolejne postaci nieistniejącego gabinetu. Nie byłby to rząd techniczny, ale z rzeczy samej – mydlany. Przez „Klan” przewinęła się już parada postaci, więc dlaczego nie skorzystać? Czy ministrem zdrowia u premiera Glińskiego nie mógłby zostać dr Paweł Lubicz? Prowadzi z sukcesem prywatną klinikę, kupił na prowincji dwór, skarbówka go nie szarpie, a zadowolone, niestrajkujące pielęgniarki na kontraktach szarpie rwą z wiele obiecującym uśmiechem. Ministrem nauki mógłby zostać prof. Julian Deptuła, stojący na czele strajku w instytucie, i nie byłaby to pierwsza kariera polityczna rozpoczęta na styropianie. Ministrem od bezpieczeństwa mógłby zostać Bogdan Sawicki, prywatny detektyw, mężczyzna elegancki i uprzejmy, łysy, niestety. Resortem obrony pokierować mógłby u Glińskiego gładki Feliks, konkubent businesswoman Moniki, który większych osiągnięć menedżerskich nie odnotował, ale akurat w tym ministerstwie nie jest to niezbędne. Na ministra sprawiedliwości doskonale nadaje się wuj Stefan, jest bowiem prawnikiem, co ro- zedrgane ostatnimi czasy środowisko zawodowe uspokoi. Oświatą i kształceniem najmłodszych zajęłaby się fertyczna Czesia, bo prowadzi punkt przedszkolny i nie została dotąd aresztowana ani przez sanepid, ani przez ZUS. Nie można marnować takiego talentu, panie premierze...
Drogami zajęliby się taksówkarze z korporacji „Metro Taxi”, koledzy dobrego Ryśka czekającego na nadchodzącą beatyfikację. Sprawami zagranicznymi zajęłaby się ciocia Stasia, z zagranicą obyta, gdyż dzięki sąsiadom ze Wschodu dużo w młodości podróżowała po stepach Kazachstanu. Na sport idealnie nada się Michał Chojnicki, doświadczony kopacz; kopał piłkę w juniorach, teraz kopie na koparce. Jerzy Chojnicki ojciec, to z kolei wymarzony kandydat na ministra gospodarki; przedsiębiorczy, pomysłowy, sprawnie rozłoży każdy biznes, ale szczęściarz, bo małżonka ma aptekę. Na finanse można by zaproponować Jacka Boreckiego, drętwego bankowca, który stracił nie tylko robotę, ale także żonę i dom, co jest wystarczającą rekomendacją na czas kryzysu.
Jest w „Klanie” więcej postaci do obsadzenia w polityce, ale są jeszcze posady w spółkach Skarbu Państwa, fundacjach, funduszach i ambasadach. Jest niemal pewne, że premier Gliński będzie musiał sięgnąć poza „Klan”, choć będzie to już zupełnie inna opera mydlana.
henryk.martenka@angora.com.pl