Przestój w „Fabryce Mieszkań”
Wytrzymali zalewanie mieszkań wodą i fekaliami, brak gazu i wody. Kiedy właściciel zabrał drzwi i bramę, powiedzieli dość. W Poznaniu doszło do pierwszego w Polsce buntu lokatorów, nazywanych „wkładką mięsną” do kamienicy.
Na pozór ta historia nie wyróżnia się spośród podobnych, liczonych na setki, jeśli już nie tysiące. Prawni następcy dawnych właścicieli kamienicy położonej w atrakcyjnym punkcie dużego miasta przejmują budynek od lokalnych władz i postanawiają opróżnić go z dotychczasowych lokatorów.
Jeśli mają staromodne skrupuły lub inne problemy na głowie, zawierają stosowną umowę z firmą skrupułów pozbawioną. Firma taka, choć formalnie powinna zająć się zarządzaniem kamienicą, w istocie ma nieco inne zadanie – wszystkimi możliwymi metodami doprowadzić do wyprowadzenia się zbędnych lokatorów. Rynkowa wartość budynku, która wzrosła już po opróżnieniu, wzrośnie o wiele bardziej, gdy kamienicę nowy właściciel wyremontuje, bo z uzyskaniem kredytu pod zastaw „oczyszczonego” budynku nie będzie problemu. Wystawienie na sprzedaż nowo powstałych apartamentów wieńczy inwestycyjne dzieło.
Taki właśnie scenariusz rysował się przed mieszkańcami kamienicy przy ulicy Stolarskiej 2 w Poznaniu, blisko centrum, a jednocześnie w modnej ostatnio dzielnicy „Łazarz”.
Ostatnie pożegnanie
Kamienicę kupiło – od spadkobierców dawnych właścicieli – dwóch znanych poznańskich biznesmenów, ale mieszkańcy jak dotąd nie mieli okazji ich poznać. Pół roku temu poznali natomiast działającego w ich imieniu zarządcę – słynną już w Poznaniu firmę „Fabryka Mieszkań i Ziemi”. Wszystkim lokatorom nowy administrator wypowiedział (niemal z natychmiastowym skutkiem) umowy najmu, nie oferując w zamian żadnego lokalu. Ponieważ większość lokatorów nie chciała zrozumieć, że ma się wynosić, „Fabryka Mieszkań” przystąpiła do bardziej energicznych działań, do których pretekstem stał się fikcyjny „remont kamienicy”. Budynek odcięła od słonecznego światła siatka, która zawisła na zbudowanym naprędce rusztowaniu, a ludzie zarządcy zajęli opuszczone mieszkanie, z którego rozpoczęli atak. – Na początku odcięli, niby tymczasowo, gaz, którego nie mamy do dziś – opo-
z parteru. – Każdego dnia, przechodząc klatką schodową, kopali z całej siły w nasze drzwi i krzyczeli: „Wynosić się, złodzieje!”, albo: „Wyp… hołoto!”. Odcięli kablówkę, wyrwali domofon, a na korytarzu zawisły czarne pogrzebowe szarfy z napisem: „Ostatnie Pożegnanie”. Kolejnego dnia lokatorzy znaleźli na schodach korytarza setki białych robaków, które wychodziły ze skrzynki pocztowej należącej do zarządcy. Na rusztowaniu zawisł ironiczny baner „Fabryki Mieszkań” z napisem: „Tu powstaje dom samotnej matki”.
– Żona zadzwoniła przerażona: przyjeżdżaj, bo z sufitu leje się woda! – relacjonuje Stanisław Kozłowski, lokator z pierwszego piętra, wykładowca Uniwersytetu Przyrodniczego. – Zadzwoniłem do zarządcy, on na to: już, już jadę do pana z hydraulikiem. Nie dojechał przez pół dnia, okazało się, że rurę celowo przerwano – profesor się śmieje, więc pytam: – Czemu? – Uśmiech to mój sposób na walkę z tą sytuacją, od tego czasu zalano mnie dziewięć razy.
– Po gazie była woda, którą odciął też niby tymczasowo – mówi Marek Mazurek z oficyny. – Ludzie z „Fabryki Mieszkań” biegali po rusztowaniu tylko po to, żeby gapić się w okna, przebrani w jakieś peruki darli się na klatce schodowej, w naszą stronę leciały non stop bluzgi. Taka niby dziecinada, ale chodziło o prosty przekaz: „Wynocha!”.
– Siedzieliśmy z rodziną przy stole, gdy usłyszeliśmy bardzo silne odgłosy wiertła, a z sufitu posypał nam się na głowy tynk – to znów profesor Kozłowski. – Hałas nie ustawał i po chwili zobaczyliśmy… wiertło. Siedzieliśmy dalej bez ruchu, czekając po prostu, co będzie dalej.
Wiertło zniknęło, ale nieznani sprawcy znów zalali mieszkanie, tym razem fekaliami.
Krzysztof Sobański mówi, że kluczowy moment nastąpił w połowie sierpnia, gdy „Fabryka Mieszkań” zabrała drzwi wejściowe oraz bramę wjazdową do kamienicy, a także rozkuła ściany w miejscach, gdzie biegną przewody elektryczne. – Zrozumieliśmy – mówi Grażyna Sobańska – że zaraz nas rozjadą, że to jest ostatni moment i… zaczęliśmy się bronić!
Pod nieobecność ludzi „Fabryki” mieszkańcy zabarykadowali się w kamienicy, zabijając drzwi oraz bramę drewnianymi płytami. Do kamienicy nie ma wstępu nikt z wyjątkiem mediów, nawet krewni lokatorów są dokładnie sprawdzani. Mieszkańcy pełnią dyżury.
– dr Pobłocki pokazuje olbrzymi kompleks fabryczny na poznańskim „Łazarzu”, gdzie straszą puste okna mieszkań, jednych z najdroższych w mieście. – Tak dzieje się teraz, gdy idzie kryzys. Drogie mieszkania kupuje mało kto, ale właściciel ma dobrą lokatę kapitału i może długo czekać. Tu mamy apartamenty, które stoją i kłują w oczy, a wszystkie dane mówią o dramacie mieszkaniowym wśród młodych Polaków. Zdaniem wielu fachowców to zalążek potencjalnego buntu społecznego. Ktoś może powiedzieć, że właściciel może wszystko, ale rzecz nie jest oczywista. Ci ludzie często zajmowali lokale od wojny, brali udział w odbudowie, potem sami remontowali lokale. Państwo zlekceważyło kompletnie ten problem.
Kacper Pobłocki jest jednym z inicjatorów „Koalicji dla Stolarskiej”, spontanicznie zawiązanego kilka tygodni temu ruchu na rzecz obrony lokatorów. W akcję włączyli się nie tylko
Biedni muszą odejść
Dr Kacper Pobłocki, etnolog z poznańskiego Uniwersytetu im. A. Mickiewicza, przejęty dramatem ludzi ze Stolarskiej, umawia się jednak na rozmowę ze mną kilka ulic dalej. Od razu pokazuje okazały, choć podupadły budynek na rogu ulicy Niegolewskich i Matejki. Na elewacji widać ślady dawnego piękna, ale wnętrze jest puste, okna zabito deskami. – Pierwszy etap to „Stolarska”, gdzie lokatorzy nazywani „wkładką mięsną” zajmują jeszcze budynek, a to jest etap drugi – tłumaczy etnolog. – Mamy tu kamienicę już opróżnioną, która czeka na remont. A obok – proszę spojrzeć – mamy etap trzeci.
Nowiutka szara elewacja zaprasza do kamienicy, na której wisi wielki plakat: „Sprzedaż apartamentów”. – To jedna z pierwszych kamienic wyczyszczona z lokatorów przez „Fabrykę Mieszkań”. Teraz właściciel oferuje tu mieszkania po jakieś pięć tysięcy za metr. Chyba wszystkie są puste, ale to nie ma większego znaczenia. Z punktu widzenia rynku cel i tak został osiągnięty: kamienicę z „wkładką mięsną” można kupić nawet za trzysta tysięcy złotych. Później za taką sumę sprzedaje się jedno mieszkanie.
Dr Pobłocki zawodowo zajmuje się postępującą od kilku lat „gentryfikacją”, czyli procesem wysiedlania mniej zamożnych mieszkańców z atrakcyjnych miejsc polskich miast. – Tych ludzi wykurzono, ale wbrew pozorom to nie oznacza, że ich miejsce zajmie klasa średnia czy ludzie bogaci. Miejsce ludzi może zająć czysty pieniądz, lokata kapitału, czyli puste, wyremontowane budynki niezawodni w takich sytuacjach anarchiści związani z poznańskim squatem „Rozbrat”, ale także zwykli mieszkańcy oraz artyści i naukowcy, także z wiodących światowych ośrodków naukowych. Apel o solidarność z lokatorami kamienicy podpisało w ciągu kilku dni blisko tysiąc osób, m.in. prof. Zygmunt Bauman, prof. David Harvey (City University, Nowy Jork), prof. Saskia Sassen (Columbia University, Nowy Jork) i Ewa Wójciak z legendarnego poznańskiego Teatru Ósmego Dnia.
Kiedy w sierpniu mieszkańcy Stolarskiej odgrodzili się od świata drewnianymi płytami, okazało się, że po ich stronie twardo stanął jeden urzędnik – poznański powiatowy inspektor nadzoru budowlanego. – Prawo własności nie daje prawa do okrucieństwa, nikomu nie wolno deptać ludzkiej godności – mówi Paweł Łukaszewski i bez ogródek nazywa działania „Fabryki Mieszkań i Ziemi”. – Pod pozorem prowadzenia remontu zarządca po prostu nękał mieszkańców.
Mimo że przez kilka miesięcy poznańska policja twierdziła, że ma związane ręce, bo właściciel nie narusza prawa karnego, inspektor budowlany złożył do prokuratury zawiadomienie o przestępstwie, a dr Agnieszka Rybak-Starczak, adwokat reprezentująca lokatorów, podsunęła przepis: to artykuł wyznaczający karę do trzech lat więzienia za „stalking”, czyli uporczywe nękanie, w tym wypadku lokatorów ze Stolarskiej. Prokuratura postawiła dwóm szefom „Fabryki Mieszkań” zarzuty popełnienia przestępstwa i zakazała zbliżania się do kamienicy na odległość mniejszą niż sto metrów. Od tej pory policja zmieniła front: gdy ludzie „Fabryki” próbowali sforsować barykadę i wejść do kamienicy, w obronie lokatorów stanęli funkcjonariusze.
Niedługo później lokatorzy osiągnęli kolejny mały sukces: jeden ze wspólników „Fabryki Mieszkań i Ziemi” zrezygnował ze spółki. Na placu został prezes Piotr Śruba, który mimo prokuratorskich zarzutów nie ucieka od telewizyjnych kamer i umawia się ze mną… sto metrów od oblężonej kamienicy. Bardzo chce rozmawiać o zadłużeniu lokatorów (większość zawiesiła wpłaty czynszu, gdy odcięto im wodę) io „dziwnych okolicznościach, w jakich otrzymali od miasta przydział na mieszkania”. Odpowiadam, że sporne sprawy załatwia się w sądzie, a mnie bardziej interesuje, skąd wzięła się nazwa jego firmy: „Fabryka Mieszkań i Ziemi”? Czy nawet w nazwie musi drwić z lokatorów, którzy mieli pecha na niego trafić? – To pana nadinterpretacja – kwituje z lekkim uśmiechem ubrany w czarną skó-