NATO idzie na wojnę?
I choć możliwości dyplomatycznego zażegnania kryzysu nie zostały wyczerpane, to jednak do wojny werbalnej między Iranem i Izraelem dodać trzeba otwarty konflikt między Syrią i Turcją. Krzyżują się układy sojusznicze. Iran – Irak – Syria to przeciwwaga dla Turcji, którą popiera Zachód. Z kolei Rosja opowiada się za Syrią, a Chiny popierają Iran. Jądrem, które grozi eksplozją, jest Syria, przy czym już nie wiadomo, która Syria. Czy wybrzeże alawitów, które w razie czego Asad przekształci w mikropaństwo, żeby ratować głowę? Czy sunnickie wnętrze kraju sprzeciwiające się szyickim działaniom Iranu za pośrednictwem Hezbollahu, który jako tajna służba popiera Asada? Czy druzowie na południu, których Syria nic nie obchodzi? Czy w końcu syryjski Kurdystan na północnym wschodzie, którego priorytetem jest niezależność i opór wobec potężnej armii tureckiej, która otrzymała od parlamentu zgodę na przedsięwzięcie działań poza granicami kraju?
Syria zawsze była zlepkiem tysiąca frakcji religijno-etnicznych, bo jako kraj tolerancyjny pozwalała na osiedlanie się wszelkim dysydentom i mniejszościom. Te frakcje nigdy się nie wymieszały i nie stworzyły amalgamatycznego narodu. Dlatego Syria jest podzielona, rząd jest podzielony – niedawno uciekł z Syrii premier Riyad Hijab, wcześniej lojalny wobec Asada minister rolnictwa. I opozycja jest podzielona. Kurdowie mają swoje własne interesy, sprzeczne z interesami największej siły opozycji Syryjskiej Armii Wolności, która działa w Turcji. Zresztą też jest podzielona. Zwalcza kryptoirańską piątą kolumnę – Hezbollah. A alawici przestali być większością na wybrzeżu.
Iran udziela bezwarunkowego poparcia Asadowi, który uważa, że pra- gnie go pokonać osmańsko-wahabicka koalicja, która rządzi w Stambule. Oraz terroryści wspierani przez Arabię Saudyjską, Katar i Izrael.
Rozpadu Syrii boi się Asad, boi się Iran, boi się Turcja, boi się Zachód i boi się Rosja. Boją się także frakcje, bo gdyby każda z nich wywalczyła własne państewko, to zaraz musi błagać o pomoc obce siły, bez których przetrwanie będzie niemożliwe. Każdy ma swoje własne interesy. Rosja ma bazę w Syrii. Turcja nie może dopuścić do powstania Kurdystanu. NATO nie chce wojny regionalnej z tak błahego powodu jak nieustępliwość Asada, który walczy o przeżycie. Iran pragnie wymazać z mapy Izrael, atakując bro- nią jądrową. Jego politycy kłamią na każdym kroku. Najpierw, że energia jądrowa potrzebna im jest, bo kraj został obłożony sankcjami, wobec czego nie może eksportować ropy, żeby importować benzynę. Energia nuklearna będzie używana do celów pokojowych. Dlatego wyposażają w reaktory okręty podwodne, które jak wiadomo nie służą do realizowania rejsów wycieczkowych, a reaktor na okręcie musi mieć uran wzbogacony do poziomu, którego wymaga się do konstrukcji bomby atomowej. Iran zainteresowany jest wciągnięciem do wojny Rosji, bo odpowiedź za atak na Izrael rozłoży się na kilku protagonistów tej krwawej operetki. Kiedy rakieta irańska zostanie przechwycona przez obronę izraelską i kiedy nastąpi odwet, to nie Izrael, a Iran zniknie z powierzchni ziemi. Na popiołach nuklearnych powstanie państwo Kurdów, których jest już 35 milionów, i które natychmiast zostanie zaatakowane przez nowoczesną armię turecką. Populacja Irańczyków nie wyparuje, zaczną się więc bijatyki w kupach, które nazwiemy wojnami lokalnymi. Turcja afiszuje się polityką „zero problemów z sąsiadami”. Tymczasem niezależnie od przedstawionego tu scenariusza, trzeba wykpić tę doktrynę jako pobożne życzenia. Z Grecją Turcja ma na pieńku od zawsze. Problemem może być byle kamień wystający z morza i nazywany wyspą, na której ktoś zatknie flagę jedną albo drugą. Zresztą wyspa może być przedmiotem przetargu i handlu, w którym Grecja zechce pozbyć się części swojego zadłużenia. Cypr to z jednej strony państwo członkowskie Unii Europejskiej, lecz także pralnia mafijnych rosyjskich pieniędzy, też już bankrutująca, a z dru- giej – Republika Turków Cypryjskich, która po inwazji wojsk premiera Ecevita (ucznia Kissingera) stała się niby-państwem uznawanym jedynie przez Ankarę. Z Bułgarią połączył Turcję „przyjacielski” problem emigracji Turków bułgarskich prześladowanych przez władze komunistyczne. Z Syrią „zero” problemów widać gołym okiem. Z Irakiem i Iranem owo „zero” sprowadza się do Kurdystanu – powstanie, czy nie powstanie, a jeżeli tak, to na jakich ziemiach? Z Armenią łączy Turcję „zero” w postaci ludobójstwa Ormian. Turcy jedynie z Gruzją nie biorą się za głowy. Tak więc Turcja odnotowuje zero problemów w stosunkach ze swoim najspokojniejszym sąsiadem – Morzem Czarnym.
Wojna regionalna może oznaczać podział Syrii, podział Iraku oraz uszczerbki terytorialne Iranu i Turcji. A najbardziej boi się tego wszystkiego Jordania, której tu jeszcze nie wymienialiśmy. I Liban, któremu wojna domowa nieobca. Król Abdullah II mówił w programie CBS, że przykład dany raz przez Syrię może okazać się zaraźliwy, bo nie ma kraju na Bliskim Wschodzie, który nie byłby zlepkiem frakcji religijnych i etnicznych. Nawet Izrael taki jest.
Arabia Saudyjska zwołała szczyt islamski, żeby radzić, jak nie dopuścić do rozpadu Syrii. Podobne cele realizował Iran na konferencji niezaangażowanych w Teheranie. Wszystko to działo się niedawno, w lecie.
Zwolennicy Asada straszą, że opozycja sięgnie po broń chemiczną i rakiety, które Syria kupiła od Rosji. Mufti Ahmed Badr Al Din Hassam trwoży wiernych powtórką Jugosławii lub Libii. Asad oraz Iran zapewniają, że władze wyłonione przez lud zostaną przez nich w Syrii uznane. Ale jak „wyłaniać” władze? Pod bronią?
Wedle analityków z MEMRI (Bliskowschodniego Instytutu Analiz mającego siedzibę w USA) upadek Asada będzie oznaczał wzmożenie działań Iranu za pośrednictwem Hezbollahu przeciwko Izraelowi. Te działania z różnym nasileniem prowadzone są od dawna. Nic się tu więc nie zmieni. Tyle tylko, że Izrael będzie przedsiębrał akcje przeciwko bazom Hezbollahu w Libanie, a może także w każdej chwili zaatakować Damaszek ze wzgórz Golan.
Jednym słowem status quo, nawet z aktywnym udziałem Turcji, oznacza opóźnienie awanturniczej polityki nuklearnej Iranu, który z pewnych, zbyt daleko idących deklaracji swoich polityków zaczyna się wycofywać, łagodząc wymowę słów. Ale słowa w tamtym rejonie nic nie znaczą, jeśli są obietnicami i zapowiadają cokolwiek dobrego. Natomiast pogróżki mają swoją wagę i trzeba je traktować poważnie.