Figury Złotego Człowieka,
trudno dostępnych wodospadów turgeńskich, gdzie przed wejściem na jeden z wielu szlaków górskich można odpocząć, a nawet przenocować w autentycznych kazachskich jurtach i spróbować niskoalkoholowego kumysu, czyli sfermentowanego mleka klaczy.
Złoty Człowiek to olśniewające znalezisko archeologiczne wydobyte z jednego z kurhanów niedaleko miasteczka Issyk w pobliżu Ałma Aty. Natrafiono tam na kilka tysięcy złotych przedmiotów, dzięki którym sporządzono kompletną rekonstrukcję ubioru scytyjskiego wojownika z V wieku p.n.e. Kazachowie szczycą się tym bezcennym odkryciem, budują nawet w plenerze monstrualne
podnosząc go do rangi kolejnego symbolu narodowego. Ale fatalna koincydencja sprawia, że z muzeum, gdzie można oglądać ten skarb, przetransportowano go właśnie do Astany na konserwację. Ma potrwać rok.
Wędrując po kazachskiej prowincji, zauważa się dysproporcje w poziomie życia ludzi. Na wsi osiołki zaprzężone do drewnianych wozów to ciągle podstawowy środek transportu. Mieszkańcy gospodarują nierzadko w prymitywnych, jedno- lub dwuizbowych domach wybudowanych z wysuszonej w słońcu słomy zmieszanej z gliną i odchodami zwierząt, tzw. samanach. Dotyczy to także potomków polskich zesłańców, którzy w 1936 roku zostali deportowani do Kazachstanu z Ukrainy – obszarów, jakie po kończącym wojnę z bolszewikami traktacie ryskim nie weszły w skład odrodzonej Rzeczypospolitej, choć w większości należały do niej bezpośrednio przed rozbiorami. Znamienne, że odłączeni od macierzy, mimo związanych z tym represji ze strony NKWD, potrafili na wygnaniu zachować katolicką wiarę, która teraz okazuje się dla nich – obok mizernej zazwyczaj znajomości języka przodków – najważniejszym elementem narodo- wej tożsamości. Odwiedzam ich w miejscowościach położonych blisko granicy z Chinami, jak i na odległej Północy, w okolicach Czkałowa i Pietropawłowska. Uderza mnie, że dosłownie wszystkie obejścia każdej tamtejszej osady są szczelnie odizolowane od siebie blaszanymi ogrodzeniami. To potęguje przygnębiające wrażenie warunków, w jakich egzystują Polacy. Ale bardziej szokujące jest to, że lokalne wsie zamieszkują prawie wyłącznie kobiety, ponieważ mężczyźni – po upadku ZSSR, a co za tym idzie kołchozów – pozostając bez pracy, pogrążyli się w alkoholowym uzależnieniu, które obficie zebrało śmiertelne żniwo.
Na trasie z Kokczetawy do Karagandy, wśród stepowego oceanu, znów zaskoczenie: ni stąd, ni zowąd przy głównej (i notabene jedynej, za to świetnie utrzymanej) drodze międzymiastowej pojawia się górzysta, pogrążona w zieleni lasów oaza z efektownie prezentującymi się stawami. To Borowoje – kazachska Szwajcaria, jak mówią autochtoni, raj dla pragnących odpocząć i oderwać się od jednostajnego krajobrazu ciągnącej się po horyzont równiny. Ten cud natury, podobnie jak Tien-szan, ma jeszcze jedną zaletę – mikroklimat odmienny od panującego w kraju suchego, kontynentalnego, który charakteryzuje nawet ponad 80-stopniowa roczna amplituda temperatury.
W Karagandzie witają mnie socrealistyczne blokowiska. Miasto wydaje mi się enklawą poprzedniego ustroju: pełno w nim malowideł robotników z sierpem i młotem, pomników czerwonoarmistów zasłużonych w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, a także bohaterów idei komunistycznych. W centrum nie brakuje monumentu Lenina. Karaganda to ważny dla Kazachstanu ośrodek górniczy, jednak czasy świetności ma wyraźnie za sobą. Najwięcej węgla kamiennego wydobywali tu w latach 40. łagiernicy, bo miejscowość stanowiła jedną z ważniejszych wysp archipelagu gułagów. Docieram do Spasska, gdzie odnajduję pozostałości jednego z obozów. Nie ma już wieżyczek strażniczych, ale łatwo zauważyć zajmowane niegdyś przez katorżników, zrujnowane obecnie zabudowania i walający się tu i ówdzie drut kolczasty. Na znajdującej się niedaleko wydzielonej przestrzeni zorganizowano przejmujące absolutną ciszą miejsce pamięci z dziesiątkami pomników poświęconych więzionym tu przedstawicielom poszczególnych narodowości, w tym Polakom.
I ponownie Astana. Jej stara część, dawna Akmoła – wcześniej Celinograd i Akmolińsk – jest sukcesywnie przebudowywana na wzór nowoczesnej dzielnicy z lewego brzegu Iszymu. W zamyśle definiującego się jako Wódz Narodu i dożywotnio sprawującego funkcję prezydenta stolica Kazachstanu ma być pierwszą na świecie całkowicie zadaszoną metropolią, przykrytą przezroczystym tworzywem przepuszczającym światło słoneczne. To wizjonerskie przedsięwzięcie wydawałoby się nierealne, gdyby o możliwościach finansowych bogatego w ropę państwa nie świadczyły
zdumiewające budowle
Astany,
jak Pałac Pokoju i Pojednania w formie kolosalnej piramidy czy Namiot Chana – gigantyczna architektoniczna wariacja jurty, mieszcząca we wnętrzu centrum handlowo-rozrywkowe ze sztuczną wyspą usypaną z piasku przywiezionego z Malediwów.
Aby ogarnąć to wzrokiem z góry, wjeżdżam na szczyt ponadstumetrowej, efektownie iluminowanej po zmroku wieży widokowej Bajterek. Konstrukcja ma kształt drzewa zwieńczonego owalem złożonego w jego koronie złotego jaja. To symbolika związana z baśnią o mitycznym drzewie życia i magicznym ptaku szczęścia, zarazem próba odwołania się do narodowej legendy jako ważnego pierwiastka rekonstruowanej od dwóch dekad kazachskiej tożsamości. Po rozmowach z mieszkańcami Astany czy Ałma Aty zauważam, że to obecnie spory problem autochtonów, którzy kategorycznie odcinają się od historii własnego zniewolenia przez obcych (niegdyś Złotą Ordę, a do niedawna Moskwę), i na siłę, by nie powiedzieć na oślep, próbują forsować wszystko, co kazachskie, głównie język. Właśnie dlatego, mimo znajomości cyrylicy, nie mogę tu skorzystać nawet z najnowszych map, na planach wciąż widnieją jeszcze rosyjskie nazwy ulic, natomiast w rzeczywistości – kazachskie, do tego zmienione.