Groch z kapustą Z ŻYCIA SFER POLSKICH
Z zażenowaniem oglądam „subtelne” reklamy zawarte niemal we wszystkich telewizyjnych produkcjach filmowych. Telewizji, nie tylko publicznej, coraz rozpaczliwiej brakuje pieniędzy, więc wyciska je z rynku niczym wągry z tłustej cery. Każdy, kto zapłaci, trafi przed kamerę, a potem na ekran. Reklamowanie czegokolwiek w filmie ( product placement) nie jest wymysłem obecnego kryzysu, lecz ma historię zagraniczną, długą i już opisaną. Stąd nasze ugruntowane przekonanie, że w filmie przypadków nie ma i to, że na stole stoi pudełko takich, a nie innych płatków z owsa, w garażu to, a nie inne auto, zaś tytułowy bandzior goli się maszynką marki..., zostało precyzyjnie wycenione i opłacone.
Polską specjalnością ostatnich lat stała się, poprzedzana w czołówce zaklęciem: „Audycja zawiera lokowanie produktu”, reklama miast i regionów. To, co wcześniej stanowiło dumną, a oczywistą scenografię filmu, dziś stało się obowiązkowo opłaconym produktem reklamowym. Czy mimochodem jednak lokowany produkt (miasto czy cały region) nie traci w ten sposób na wartości? Czy trzeba reklamować coś, co jest od dawna ustaloną marką? Przecież „lokując produkt”, można próbować pro- mować najbrzydszą i najfatalniej nawet zarządzaną dziurę, która nie zbuduje mostu, ale zapłaci 20 tysięcy za odcinek serialu.
Ponieważ miasta od początków kina są obecne w filmach i niekiedy ważą na losach bohaterów, mało kto przypuszczał, że w dzisiejszych czasach producenci filmów wyciągną łapę do mieszkańców. „Chcecie się pokazać na ekranie? Płaćcie!”. Ponieważ polskie samorządy potrafią liczyć, a mają do dyspozycji wolne środki – płacą. Nie do przecenienia są środki unijne. Każdy wielomilionowy projekt w budżecie miasta czy regionu ma wskazany procent przeznaczony na promocję. I trzeba go wydać, tym bardziej że warto go wydać.
Obejrzałem w piątkowy wieczór „Rodzinkę.pl”, popularny serial komediowy o wielodzietnej rodzinie Boskich, którego odcinek niespodziewanie poświęcony był... województwu lubuskiemu. Akcja, dialogi i obrazki w nachalny sposób reklamowały uroki województwa lubuskiego. Była winnica, spa, żarcie regionalne, lotnisko w Zielonej Górze. Normalnie, jak w każdym spocie reklamowym. Efekt? Marszałek województwa, który za to zapłacił, jest szczęśliwy jak serialowy Kacperek, aliści – choć Lubuskie jest rzeczywiście śliczne – to serialu „Rodzinka.pl” już więcej nie obejrzę. Gdy zatęsknię za programem krajoznawczym, to włączę sobie National Geographic, a nie komedyjkę z reklamami, bo to groch z kapustą.
Są miejsca, które wrosły w film. „Ojciec Mateusz” realizowany na przykład w Pabianicach miałby zupełnie inny klimat niż tworzące go sielankowe pejzaże Sandomierza. „Pierwsza miłość” czy „Galeria” byłyby scenograficznie zdecydowanie uboższe bez uroczych wrocławskich krajobrazów. Ale wolna kasa do wyciskania też się kończy. Producenci telewizyjnych mydlanek wymyślili więc, że sięgną do samorządów leżących dalej od szosy. Na ekranach telewizorów pojawił się Lublin, Łódź, Toruń, Bydgoszcz, a nawet Kraków. Wkrótce przyjdzie czas na powiaty.
Niemniej można by silniej powiązać efekt artystyczny z interesem sponsora, rezygnując z chorej maniery. Znamy wszak słynne filmy z utrwalonym miastem w tytule, które zasadnie mogłyby nieść wyraźniejszy, konkretny przekaz reklamowy. „Rzym, miasto otwarte” czy nie jest to gotowa reklama producenta kłódek i zamków? Czy film dramatyczny „Moskwa nie wierzy łzom” nie nadawałby się na reklamę wytwórcy chusteczek? „Giuseppe w Warszawie” to dla macherów z każdego biura reklamy znakomity pretekst, by zareklamować makarony włoskie, jednojajeczne. „Bezsenność w Seattle” – wszak to gotowa reklama antydepresantów! Z kolei „Chinatown” promowałby tanie tekstylia, zaś kultowy obraz „Ostatnie tango w Paryżu” – najtańszą margarynę. Aliści jest też „Bagdad Café”, ale od czasu jak miasto zbombardowali Amerykanie, nie ma tam czego reklamować.
henryk.martenka@angora.com.pl