Nie bójmy się kryzysu
19
a dwutygodniowa wycieczka objazdowa dookoła Włoch, 155 marek. Dla porównania: robotnik w fabryce Kruppa zarabiał ok. 180 marek miesięcznie.
Popularnością cieszył się także program oszczędzania na volkswagena garbusa. Auto kosztowało 990 marek. Robotnicy mogli wpłacać na specjalne konta 5 marek tygodniowo. Teoretycznie po zebraniu 750 marek mieli otrzymać samochód. W praktyce auta w ramach programu nie otrzymał nikt, a pieniądze skonfiskowano na zbrojenia.
Cudowne metody
Po pierwsze – horrendalnie podniesiono podatki. Szwajcarska gazeta z Bazylei „National-Zeitung” w wydaniu z 23 lutego 1939 r. omawia publikowaną w Niemczech 120-stronicową książkę z opisem systemu podatkowego III Rzeszy. Na jej końcu jest kalendarz z zaznaczonymi datami, kiedy należy płacić dany podatek. I tak na przykład zarówno w lutym, jak i w sierpniu jest po osiem takich dat.
W III Rzeszy istniało 21 ustalanych przez rząd federalny podatków, w tym specjalny podatek na zbrojenia. Najważniejszy był podatek dochodowy z sześcioma progami. W najwyższym (od 100 tys. marek rocznego dochodu) należało oddać państwu połowę swojego dochodu. Co ważne, zanim pracownik otrzymał pensję, w firmie pobierano podatek od funduszu płac wynoszący ok. 15 procent.
Co ciekawe, Führer sam nie zamierzał płacić wysokich podatków, które jego rząd nakładał na Niemców. Na przykład w 1933 r. zarobił na tantiemach autorskich z „Mein Kampf” 1,23 mln marek, co było wówczas fortuną (dla porównania: jako kanclerz zarabiał 44 tys. marek rocznie, a roczna pensja nauczyciela wynosiła 4,8 tys. marek).
Od zarobionych pieniędzy powinien zapłacić 600 tys. marek podatku. Ale szef bawarskiego urzędu podatkowego Ludwig Mirre napisał list do Hitlera z pytaniem, czy może go zwolnić z obowiązku płacenia podatku dochodowego i darować mu wszystkie zaległe podatki, na co ten łaskawie przystał. A następnie mianował Mirrego szefem wszystkich urzędów podatkowych w Niemczech.
Jednak same podatki, nawet tak wysokie, nie wystarczyłyby na program uzbrojenia armii. W 1928 r. rząd miał 10 mld marek wpływów podatkowych i 12 mld marek wydatków. W 1939 r. przychodów było 15 mld marek, ale wydatków już 30 mld marek. W każdym roku od objęcia władzy naziści zadłużali państwo. W efekcie dług publiczny wzrósł z 12 proc. w 1933 r. do 25,5 proc. PKB w 1937 r. i 46 proc. PKB w 1939 r.
Ale tak naprawdę zadłużenie było znacznie wyższe. Zgodnie bowiem z ustawą z 1924 r. bezpośrednie pożyczki Reichsbanku (bank centralny Niemiec) dla rządu nie mogły przekroczyć 100 mln marek. Aby ominąć ten zakaz, prezes Reichsbanku Hjalmar Schacht doprowadził do wprowadzenia do obiegu tzw. weksli Mefo.
Weksle wystawiała firma – wydmuszka Metallurgische Forschungsgesellschaft. Były gwarantowane przez państwo, a firmy mogły je zamienić na gotówkę z dyskontem w jakimkolwiek niemieckim banku. A każdy bank mógł je z kolei spieniężyć w Reichsbanku. W latach 1934 – 1938 pokryły one 30 proc. wydatków za zbrojenia (1 kwietnia 1938 r. w obiegu krążyło 12 mld marek w wekslach).
W przemowie wygłoszonej 29 listopada 1938 r. Schacht powiedział: „Żaden bank centralny w czasie pokoju nie prowadził takiej odważnej polityki kredytowej jak Reichsbank od momentu przejęcia władzy przez narodo- wych socjalistów. To dzięki tej polityce kredytowej Niemcy uzbroiły się tak, że nikt nie może im dorównać”.
Jednak w tym samym roku Schacht, który pełnił wówczas także funkcję ministra ds. gospodarki, alarmował Hitlera, że wydatki zbrojeniowe doprowadzają Niemcy do bankructwa. Hitler zdymisjonował Schachta i mianował na jego miejsce Hermanna Goeringa. Miał on kontynuować politykę zbrojenia się „po trupach”. Ceny i płace zaczęły być ściśle kontrolowane przez państwo, a dywidendy w firmach ograniczono do 6 procent.
W ten sposób doczekano 1 września 1939 r. i rozpoczęto drugą część „planu ekonomicznego” III Rzeszy. Była to wielka grabież sąsiednich krajów oraz zrobienie z obywateli tych krajów niewolników, czyli najtańszej siły roboczej, która zapracuje na spłatę nazistowskich długów.
Obserwator Finansowy to nowatorski portal ekonomiczny, stale powiększana baza kilku tysięcy pogłębionych analiz i wywiadów o zmianach gospodarczych na świecie. Platforma dla wszystkich zainteresowanych rzeczową debatą.
Płaca w Polsce jest wyższa od średniej światowej. Według obliczeń Międzynarodowej Organizacji Pracy, w których wzięto pod uwagę zarobki w 72 państwach, Polska znajduje się w połowie rankingu i zajmuje 31. miejsce. Średnia płaca w Polsce wynosi – 1536 dol., a na świecie – 1480 dolarów. Wyprzedzamy wiele krajów naszego regionu: Słowację, Węgry, Litwę, Łotwę, Estonię, Bułgarię. Nieznacznie wyższe pensje od nas mają Czesi i Chorwaci. Najwyższe na świecie wynagrodzenia otrzymują mieszkańcy Luksemburga, zaś najniższe – obywatele Tadżykistanu. Płace podane są według parytetu siły nabywczej, który porównuje ceny we wszystkich badanych państwach – tak, by jak najlepiej pokazać realną wartość pieniądza.
wiadomosci.gazeta.pl
Hiszpanie, Grecy i Portugalczycy przyjeżdżają do Polski w poszukiwaniu pracy. Pięćdziesięcioprocentowe bezrobocie wśród młodzieży w tych krajach zmusza do emigracji zarobkowej. Najpopularniejsze kierunki ich wyjazdów za chlebem to Europa Zachodnia i Ameryka Łacińska, ale pojawił się nowy trend. Zwłaszcza wśród Hiszpanów zaczyna być popularna przeprowadzka do Polski. Ambasada Hiszpanii jeszcze nie dysponuje dokładnymi liczbami imigrantów, ale potwierdza, że to zjawisko jest wyraźnie widoczne. – Twardych danych nie mamy. Mogę jednak powiedzieć, że coraz więcej osób dzwoni i pisze do nas, zadając pytania o warunki życia i pracy – mówi pracownica ambasady. Cudzoziemcy są u nas chętnie zatrudniani w firmach, gdzie wymagana jest biegła znajomość języka obcego. – Byłem na Euro w Polsce. Owszem, ludzie narzekali na kryzys, ale w porównaniu z tym, jak jest w Hiszpanii, szczególnie wśród młodych ludzi, to ostoja prosperity – opowiada dziennikarzom 32-letni informatyk Diego Garea, który dostał pracę w Warszawie. – Ja też straciłem pracę. Wtedy pomyślałem: dlaczego nie spróbować w Polsce? Teraz chce ściągnąć tu swoją dziewczynę, która w Barcelonie od roku bezskutecznie szuka jakiegokolwiek zajęcia. Obcokrajowcy zatrudniani są też u nas jako lektorzy w szkołach językowych. Szef łódzkiej szkoły hiszpańskiego opowiada, że zwykle dostawał z Hiszpanii najwyżej dwie, trzy oferty rocznie, a w tym roku tylko do maja wpłynęło prawie dwadzieścia podań o pracę. Jeden z Hiszpanów – od trzech lat mieszkający w Polsce – mówi, że już niejednokrotnie próbował wrócić do ojczyzny, ale tam wszystkich zwalniają. Zatrudnienie straciła większa część jego rodziny. – Tam na razie nie ma (…) do czego wracać.
„Dziennik Gazeta Prawna”