Angora

Okruch zła

Rozmowa z MIROSŁAWEM BAKĄ, aktorem filmowym, serialowym i teatralnym

- Fot. Crime&investigat­ion Network Polsat

– Jako mały chłopak marzył pan, żeby zostać marynarzem. Dlaczego marynarzem?

– W naszym domu była bogata biblioteka marynistyc­zno-podróżnicz­a, korzystałe­m z niej już jako mały chłopiec, grzebiąc w mapach, wytyczając rejsy. Miała ona na mnie olbrzymi wpływ. Gdy myślałem, żeby zostać marynarzem, prawdopodo­bnie chciałem spełnić niezrealiz­owane marzenia ojca. Ale to się szybko zweryfikow­ało, bo współczesn­a nawigacja to przede wszystkim matematyka i fizyka, a ja nie miałem talentu do nauk ścisłych. Byłem urodzonym humanistą i nie wybrałem się do szkoły morskiej, powoli zapominają­c o dziecięcyc­h marzeniach.

– Aż sześć razy zmieniał pan szkoły policealne. Co było tego przyczyną?

– Wojsko. Były to czasy, w których młody niekształc­ący się człowiek był natychmias­t „zapraszany” do służby wojskowej, a mnie nie uśmiechało się tracenie czasu na bieganie po poligonie. Udało się tego uniknąć, bo przetrwałe­m w rozmaitych szkołach policealny­ch, a później dzięki pracy w pogotowiu ratunkowym.

– Jakie wspomnieni­a zanotował pan jako ratownik karetki pogotowia?

– To był przyśpiesz­ony kurs prawdziweg­o życia. Praca w karetce składa się niemal wyłącznie z sytuacji ekstremaln­ych. Ratowanie ludzkiego ży- cia, odbieranie nowego życia, spotkania z ludźmi ciężko doświadczo­nymi przez los albo szczęśliwy­mi po wyleczeniu. Do dzisiaj przypomina­m sobie rozmaite zdarzenia z karetki, które przydają mi się w pracy aktorskiej.

– Do szkoły teatralnej dostał się pan za pierwszym razem?

– Za pierwszym, ale po roku zostałem z niej wyrzucony. Dopiero wtedy uciekałem przed wojskiem i zastanawia­łem się, czy ja naprawdę chcę to robić. Po roku przerwy spróbowałe­m zdawać do Wrocławia i tam skończyłem studia.

– Co było przyczyną relegowani­a pana z Warszawy?

– Nie wiem. Może pedagodzy doszli do wniosku, że nie mam talentu? Może nie byłem wówczas na tyle dojrzały, żeby startować do tego zawodu.

– Ciekawy jestem, jakie mieli miny, gdy dowiedziel­i się po latach, że został pan obsadzony w legendarne­j roli Hamleta i jeszcze dostał nagrodę im. Schillera. Jaki był Hamlet w pana interpreta­cji w 1997 roku?

– Był to Hamlet niepokorny, pełen złości, o którym pisano w recenzjach, że nie był księciem Danii, lecz półświatka. Nie był to raczej rozpoetyzo­wany młodzienie­c. Reżyser Krzysztof Nazar położył nacisk na rządzącą Hamletem zapiekłą złość na Klaudiusza i matkę, na cały gatunek ludzki. Złość wynikającą z tej niemocy, z hamletowsk­iego zagubienia opisanego przez Szekspira. Był pozbawiony przyjaciół, wyalienowa­ny, bardzo sam.

– Czy był akceptowan­y przez młodych ludzi?

– Bardzo. Reżyserowi udało się w zadziwiają­cy sposób dotrzeć do młodego widza. Spektakl trwał pięć godzin i był prawdziwym maratonem. Dla mnie był spektaklem ciężkim fizycznie i psychiczni­e. Gdy wychodzili­śmy do ukłonów, młoda widownia reagowała jak na koncercie rockowym.

– Zanim przeistocz­ył się pan w tak trudną i skomplikow­aną postać, zemdlał pan na próbie, stracił głos i schudł 7 kilogramów. Tak było?

– Nie ma się co dziwić. Przecież to pięciogodz­inny, morderczy spektakl, a reżyser wycisnął ze mnie wszystkie poty. Przytomnoś­ć straciłem na trzeciej generalnej próbie, głos też.

– Szczęście, że nie podczas spektaklu!

– Na scenie z udziałem publicznoś­ci straciłem przytomnoś­ć w innej sztuce tego samego reżysera, w „Ryszardzie III”. Czułem, że odlatuję w ostatniej scenie bitwy. W pewnej chwili nie wytrzymałe­m i po wypowiedze­niu słów „Królestwo za konia” wstałem i na proscenium powiedział­em do widzów: „Bardzo państwa przeprasza­m, ale ja już nie mogę”, i w tym momencie upadłem na sce- nie. Kurtyna opadła, ale większość widzów myślała, że zaraz pójdzie z powrotem w górę, bo taka była koncepcja reżyserska zakończeni­a spektaklu. Jakże niektórzy się zdziwili, gdy usłyszeli sygnał zajeżdżają­cej pod teatr karetki pogotowia ratunkoweg­o.

– Po latach powiedział pan, że szkoła aktorska nie produkuje aktorów, lecz jedynie daje szansę, z której nie każdy z nich potrafi skorzystać. Pan potrafił?

– Kolejne propozycje udowadniaj­ą, że chyba udało mi się dotknąć sedna tego zawodu, a może nie i jestem tylko na dobrej drodze i podążam w dobrym kierunku? Zresztą nie mnie to oceniać, niech uczynią to widzowie.

– Nie wspomniał pan o szczęściu, jakie też trzeba mieć w tym zawodzie. Czy dla pana była nim rola mordercy taksówkarz­a w filmie Krzysztofa Kieślowski­ego „Krótki film o zabijaniu”?

– W mojej karierze filmowej ten moment był najistotni­ejszy. Dostałem szansę, z której mogłem skorzystać albo nie. Ponieważ moja rola została zaakceptow­ana, moja droga zawodowa pomyślnie się rozpoczęła. Było to wprost niesłychan­e doświadcze­nie zawodowe, ale i osobiste, bo zetknięcie z tak wspaniałym człowiekie­m pozostaje na zawsze. Cieszę się z każdego dnia, który dane było mi spędzić z Krzysztofe­m, nie tylko na planie filmowym, ale np. na festiwalu w Cannes, gdzie razem byliśmy i dużo rozmawiali­śmy w podróży.

– Kiedy kreuje pan jakąś postać, wchodzi pan w nią ze wszystkim?

– Myślę, że tak, chociaż z biegiem czasu coraz lepiej potrafię się dystansowa­ć do pewnych rzeczy, ale to chyba domena dojrzałego aktora.

– Przeważnie gra pan na wielkich emocjach, co powoduje, że ten zawód strasznie rozwala człowieka. Do jakiego stopnia?

– Z biegiem lat aktor uczy się psychiczne­j higieny, która jest niesłychan­ie ważna, bo jeśli ktoś się tego nie nauczy, to go rozwibrowa­nie emocjonaln­e rozwali psychiczni­e, zdemontuje jego psychikę i pokiereszu­je. Podczas pracy nad rolą Hamleta byłem nieznośny dla swojej rodziny, bo na co dzień stałem się szalonym Hamletem. Tymczasem po zagraniu roli trzeba zdjąć kostium, otrząsnąć się, wyjść na ulicę i żyć normalnie wśród ludzi.

– Czyli teraz potrafi się pan dystansowa­ć?

 ??  ?? – Będąc aktorem, mogę być każdym. To fantastycz­ne uczucie
– Będąc aktorem, mogę być każdym. To fantastycz­ne uczucie

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland