Niezliczone gesty przyjaźni,
powściągliwości Foreign Office, ataków mediów, należy przyznać, że Scotland Yard swoje zadanie wykonał nienagannie. Pilnowany skrupulatnie w Anglii nabierał w płuca wolności w Stanach Zjednoczonych, gdzie kilkakrotnie goszcząc na zaproszenie przyjaciół, mógł spędzać „normalne” tygodnie ze swymi najbliższymi.
Życie niewidzialnego nie było życiem prostym. Rushdie w tym czasie dwukrotnie się rozwiódł, spłodził drugiego syna, Milana, odbył wiele zakonspirowanych podróży, odwiedził wiele krajów europejskich, odbierał nagrody, sypiał z pięknymi kobietami, co odnotowywał w swym dzienniku. Podobnie jak notował informacje o demonstracjach muzułmańskich w Azji, Australii, Europie. „Trzeba było zamknąć Piątą Aleję w Nowym Jorku z powodu alarmu bombowego w jednej z księgarń” – zapisał i nie byłby sobą, gdyby nie dodał: „W tych czasach na Piątej Alei działały jeszcze księgarnie” (s. 161). Owszem, Rushdie był niewidzialny, ale wrzask świata poza jego kloszem był dojmująco zauważalny.
„Zanim go zaatakowano – pisze o sobie Rushdie – nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby przestać pisać, żeby stać się kimś innym i odstać się pisarzem. To, że nim został (…), było jedną z największych radości jego życia. Przyjęcie «Szatańskich wersetów» przynajmniej na krótką chwilę pozbawiło go tej radości, nie ze względu na strach, lecz z powodu głębokiego rozczarowania” (s. 171). I groteskowego dyskomfortu… Żywot człowieka niewidzialnego ocierał się często o groteskę. Gdy do zakonspirowanego domostwa na angielskiej wsi zbliżył się wieśniak z sąsiedztwa, kazano Rushdiemu ukryć się pod stołem. Kiedy indziej rozmawiał przez telefon z organizatorem frankfurckich Targów Książki, który właśnie poinformował Iran, że jego wydawcy nie będą mile widziani, póki fatwa nie zostanie cofnięta, a za moment musiał ukrywać się w łazience przed zamówionym hydraulikiem. Publicznie hołubiony we Francji nie uzyskał prawa do przenocowania w Paryżu i musiał chyłkiem umykać do Londynu. Kiedy indziej policja podsunęła mu pomysł kamuflażu z peruką. „Będzie mógł pan chodzić po ulicy, nie zwracając na siebie uwagi, przekonywali agenci. Zgodził się. Perukę wykonano i „nadeszła w brązowym kartonowym pudle jak śpiące zwierzątko. Gdy nasunął ją na głowę, poczuł się nieprawdopodobnie głupio. Policjanci stwierdzili, że wygląda świetnie”. Rushdie dał się przekonać i pozwolił się zawieźć na spacer. „Gdy wysiadł z samochodu, wszystkie głowy odwróciły się, żeby na niego popatrzeć, a kilka osób uśmiechnęło się szeroko lub nawet parsknęło śmiechem. – Patrz – usłyszał męski głos – to ten sukinkot Rushdie w peruce” (s. 245).
Sympatii czytelników nigdy Rushdiemu nie zabrakło, ale nie brakowało też sytuacji, których zniesienie wymagało naprawdę silnych nerwów, przyjmowała się bowiem opinia, że Rushdie sam sobie jest winien i jest do tego niegodnym indywiduum na garnuszku brytyjskiego państwa. Politycy, duchowni, pisarze i dziennikarze nie szczędzili razów. „To wyjątkowy drań – pisał o nim partyjny towarzysz Margaret Thatcher – którego życie publiczne było serią nikczemnych aktów zdrady wobec własnego pochodzenia, religii, przybranej ojczyzny i narodowości” (s. 269). Cieszył się z opresji Rushdiego członek Izby Lordów, szydził wielki John Le Carré, zaś Douglas Hurd, brytyjski minister spraw zagranicznych, pytany o najtrudniejszy moment w rządowej karierze, odparł: lektura „Szatańskich wersetów”.
poparcia i dyskrecji okazywali mu za to anonimowi ludzie, domyślający się, kim jest lub kto zamieszkał w ich sąsiedztwie. Gdy zepsuła się brama garażu, opancerzona specjalnymi płytami, serwisant wykazał daleko idącą dyskrecję, ale następnemu lokatorowi opowiedział: „Wie pan, kto tu przedtem mieszkał? Ten cały Rushdie, ten biedny skurczybyk” (s. 551).
Wiele ciepłych słów poświęca Rushdi policjantom strzegącym go trzynaście lat. „Sami funkcjonariusze nadal starali się jak mogli okazywać życzliwość, współczucie i pomoc” (s. 332). Zawiązała się między nimi szczególna zażyłość, tym bardziej szczera, że Rushdie nie był politykiem, któremu z klucza przynależała się ochrona, ale światowej klasy twórcą kultury, co policjanci doceniali i co im niewątpliwie pochlebiało. „Malachit bronił pewnej idei”, tworzyła się legenda (s. 427). Te ludzkie, przyjazne relacje nie dotyczyły wysokich szarż Scotland Yardu, uwikłanych w globalną politykę.
Globalna polityka nieustannie ocierała się o pisarza. Rząd brytyjski nie mógł interweniować, bo nie należało drażnić Teheranu, gdyż w rękach Hezbollahu pozostawali amerykańscy zakładnicy. Nie wolno było irytować Irańczyków, gdy przygotowywano misję handlową, nie wolno było nękać islamu osobą Rushdiego, by nie wywołać zamieszek w Pakistanie albo Kaszmirze. Kilkunastu przyjaciół pisarza prowadziło międzynarodową kampanię, pozyskując najważniejszych polityków i opinię publiczną do poparcia Rushdiego jako ofiary prześladowań i ucieleśnienie praw wolnych ludzi. Sam formułował to jako prawo pisarza do niczym nieskrępowanej opowieści.
Z czasem pozycja Rushdiego rosła w siłę. To dawało mu nadzieję. W obronie pisarza stanął (nie od razu, ale po czterech latach konspiracji!) Kongres USA, Komisja Praw Człowieka ONZ, nawet rząd brytyjski. Norwegowie zablokowali umowę naftową z Iranem, a Kanadyjczycy linię kredytową w wysokości miliarda dolarów. Kiedy w australijskim interiorze auto Rushdiego staranowała ciężarówka z gnojem, policja najpierw mocno przycisnęła jej kierowcę, czy aby nie jest islamistą… Rushdie, a raczej gest solidarności z nim, „zjednoczył francuską elitę kulturalną”, śmiał się ówczesny minister kultury Jack Lang na uroczystym spotkaniu z autorem „Wersetów” w Arche de la Défense w 1993 roku. Moralnego poparcia udzielały mu państwa: Norwegia, Austria, Francja („Siedemnaście milionów obejrzało nagrany wywiad telewizyjny”), Niemcy, Włochy. Dzięki temu mógł nadal tworzyć i co kilka lat zajmować świat swoimi nowymi książkami.
Pewnego razu w USA egipski kierownik sali w nowojorskiej restauracji Cipriani popadł na jego widok w widowiskową egzaltację i zawołał: „Rushdie! Lubię pana! Ta książka, pańska książka, czytałem! Rushdie, podoba mi się pańska książka, ta książka! Jestem z Egiptu! Z Egiptu! W Egipcie ta książka jest zakazana! Jest absolutnie zakazana! Ale wszyscy ją przeczytali!” (s. 445).
Czy pisarzowi może przydarzyć się coś lepszego?
SALMAN RUSHDIE. JOSEPH ANTON. AUTOBIOGRAFIA (JOSEPH ANTON. A MEMOIR). Tłum. Jerzy Kozłowski. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2012. Cena 55,90 zł.