Kraj urojony Liban
Żołnierz podchodzi powoli, z nerwowym uśmiechem ściska karabin niepewny moich intencji. – Tu granica – tłumaczy. – Tu Izrael – macha ręką gdzieś za siebie i nagle urywa spłoszony swoim antypaństwowym wybrykiem. Najwyraźniej zapomniał, że przecież Izrael nie istnieje, a Liban od południa otacza Okupowana Palestyna.
Antyizraelska kampania zaczyna się już na bejruckim lotnisku. Pogranicznik długo i starannie kartkuje mój paszport, szukając stempli południowego sąsiada. Jakakolwiek pieczątka z granicy, checkpointu, akredytacja czy zwykły bilet z Izraela skutkują odmową wjazdu do Libanu, Syrii, Kuwejtu czy Arabii Saudyjskiej. I to nie dlatego, że państwa te są w stanie wojny z Izraelem. Zwyczajnie nie przyjmują do wiadomości, iż jest taki kraj, a skoro w spisie państw, który każdy pogranicznik ma pod ręką, nie ma Izraela, pieczątka z tego kraju musi być fałszywa. Na paszporcie z lewymi stemplami przekroczyć granicy nie można. Koniec tematu – z żelazną logiką nie sposób dyskutować.
Mój paszport jest nowy, pozbawiony podejrzanych pieczątek i akredytacji. Mogę wjechać do kraju niegdyś nazywanego Szwajcarią Bliskiego Wschodu. – Szwajcarią? – niedowierza parę dni później w Zahle na wschodzie Libanu Mustafa Khalim. Mustafa ma sklep na głównej ulicy, jeździ czarnym bmw i zna Europę. Ale w kraju Helwetów nie był, więc nie wie, dlaczego jego targany wojnami Liban ktoś tak nazwał. Drapie się po głowie, próbując znaleźć analogię. – Może to przez nasze góry albo cedry? – dopytuje się. Mustafa nie ma 40 lat, nie pamięta kwitnącego Bejrutu sprzed wybuchu wojny domowej w 1975 roku; miasta, które było centrum biznesowym i kulturalnym ówczesnego Bliskiego Wschodu. Pamięta za to wojny współczesne: z Izraelem, Hezbollahem, Armią Południowego Libanu, syryjską okupację, zabójstwo premiera Rafika Haririego. Iw żaden sposób nie pasuje mu to do miana Szwajcarii. Mustafa, światowiec urodzony w Libanie, dostrzega polityczną schizofrenię w swoim kraju, choćby taką, jak z izraelskimi stemplami w paszporcie, ale zbywa temat machnięciem ręki. – To nic – mówi. – Ot, takie nasze urojenia.
Faktycznie, byle mapa kraju, a jakie ważne źródło wiadomości o jego polityce. Z ciekawością przeglądałem taki plan w Izraelu z krajem rozciągniętym od wzgórz Golan i Jordanu po granicę z Egiptem, pozbawionym jakichś Stref Gazy, Autonomii Palestyńskiej, stałych checkpointów, murów wokół Betlejem i innych politycznych rys na mapie Wielkiego Izraela. Stworzona przez polityków na miarę ich marzeń nie- wiele miała wspólnego z rzeczywistością.
W Libanie też kupiłem mapę drogową. I też się nie zawiodłem. Farmy Shebaa na wzgórzach Golan, o które pretensje roszczą sobie Izrael, Syria i Liban, bez żadnych wątpliwości są, zdaniem miejscowych kartografów, libańskie. Dziwnie też przebiega granica z Syrią, która od lat 40. ubiegłego wieku, czyli uzyskania niepodległości przez obydwa kraje, nigdy nie została wytyczona. Na mapie drogowej już jednak jest. W kształcie, w jakim chcieliby ją widzieć politycy z Bejrutu.
Te urojenia, swoista rzeczywistość wirtualna, to na Bliskim Wschodzie nic szczególnego. Na początku zadziwia przybysza, a potem już tylko wywołuje wzruszenie ramion. W południowym Libanie znaki prowadzące do granicy jak ognia wystrzegają się nazwy Izrael. Wszystkie prowadzą do Palestyny, a te bardziej politycznie zaangażowane nawet do Okupowanej Palestyny. Prowadzą to zresztą za dużo powiedziane, raczej wskazują kierunek, bo granica od lat jest zamknięta. Stąd popłoch żołnierza, który w rozmowie z cudzoziemcem przyznał, że za plecami ma jednak Izrael. Brak takiego państwa nie przeszkadza Hezbollahowi wzywać do jego likwidacji. W Libanie trzeba wiedzieć, co i do kogo można powiedzieć.
Problem z Baszirem
Południe kraju to miejsce fascynujące. Mimo rozleniwiającego upału, ciszy i pozornego spokoju napięcie wciąż tu trwa. Z jednej strony niezmącona cisza i pagórkowate, porośnięte dziką winoroślą zagrody dają poczucie sielskości, z drugiej ślady po kulach na fasadach domów i opuszczone domostwa przypominają, że nie tak dawno miejsce to było areną ciężkich walk, a i dziś właśnie stąd katiusze Hezbollahu atakują północny Izrael.
Między wioskami Marquahine a Ramiya droga ociera się o granicę z Izraelem. Widząc, że robię zdjęcia, podchodzi do mnie żołnierz z pobliskiego checkpointu. Niepewny moich intencji nerwowo ściska broń. – Tu granica, tu Izrael – pokazuje za plecy. – Nie wolno robić zdjęć. Ale mam już na niego haka, bo przecież 100 metrów dalej jest Okupowana Palestyna, a nie żaden Izrael. Żołnierz mięknie i pozwala fotografować flagi Hezbollahu. Starcia militarne już dawno tu ustały, ale wojna psychologiczna trwa w najlepsze. W miejscowościach leżących tuż przy granicy i wzdłuż granicznej drogi powiewają ogromne sztandary Hezbollahu, a z ustawionych przy drodze tablic patrzą twarze poległych w walkach z Izraelem bojowników tej organizacji oraz surowe oblicze samego lidera, Hassana Nasrallaha. Tu wreszcie, na samej granicy, można dokładnie przyjrzeć się wizerunkom wyklętych przez zachodni (i izraelski) świat bohaterom tutejszej masowej wyobraźni: prezydentom Iranu Mahmudowi Ahmadineżadowi czy Syrii – Baszirowi al-Asadowi.
Z tym ostatnim to teraz prawdziwy problem. Kolejny w historii Libanu. Oficjalnie władze nie zajmują stanowiska w sprawie wojny domowej w Syrii. Burzliwa historia wzajemnych stosunków powoduje, że dziś oficjalna propaganda miota się niepewna, czy Syria to wróg czy przyja-