Przebieg granicy.
ciel. Niegdyś, w latach 30. i 40. ubiegłego wieku, obydwa kraje należały do Francji. Po ogłoszeniu niepodległości przez Liban w 1941 r. (uznanej przez świat 2 lata później), jedynie Syria nie pogodziła się z decyzją sąsiada, uważając, iż Liban jest wykrojoną częścią jej terytorium. Zwaśnione kraje nie wyznaczyły też oficjalnej granicy. Po wybuchu w Libanie w 1975 roku wojny domowej między chrześcijanami a muzułmanami Syria wykorzystała sytuację i interweniowała zbrojnie u sąsiada. Liban stał się właściwie syryjskim protektoratem. W kraju stacjonowała syryjska armia, a kolejne prosyryjskie rządy były zatwierdzane w Damaszku. Dodatkowo porozumienie z Taif, kończące w 1990 r. wojnę domową, też ustanawiało Syrię gwarantem pokoju i dawało sąsiadowi pełny nadzór nad realizacją procesu stabilizacji.
Kres syryjskiej okupacji, po 30 latach, przyniosła dopiero cedrowa rewolucja w 2005 roku. Po zabójstwie premiera Rafika Haririego, o które oskarża się syryjskie służby specjalne, tysiące Libańczyków wyszło na ulice, żądając wycofania wojsk i doradców politycznych Syrii. To ich wpływ, a także dobra wola Baszira al-Asada, który po ojcu objął prezydenturę w Syrii, doprowadziły do normalizacji stosunków z sąsiadem, na którą Libańczycy czekali od 1941 roku. Trudno uwierzyć, ale niepodległość Libanu Damaszek uznał dopiero w październiku 2008 roku, wtedy też nawiązano stosunki dyplomatyczne, a al-Asad został pierwszym prezydentem Syrii, który spotkał się z libańską głową państwa. Rozpoczęła też działalność komisja mająca ustalić
Nietrudno zatem zrozumieć, że libańska prasa dość oględnie informuje o walkach u sąsiada, kładąc nacisk bardziej na stronę humanitarną konfliktu niż polityczne żądania opozycji. Tym bardziej że nie wiadomo, czy nowi władcy w Damaszku będą chcieli realizować pokojowe ustalenia prezydentów obu krajów. W miejscowej prasie nie znajdzie się też przed nazwiskiem syryjskiego przywódcy określenia „reżim”, tak ulubionego przez europejskie media, w których słowo to zastępuje imię al-Asada. Libańczycy nie wiedzą więc do końca, czy należy się cieszyć z upadku autorytarnej władzy sąsiada, czy z pragmatyzmem i w podzięce za spokój na wschodniej granicy wspierać władze Syrii.
Ale wojna tuż za granicą ma też czysto ludzki wymiar. Setki uchodźców przekracza granice Turcji i Libanu. Zakładają obozy. Ich obecność dodatkowo destabilizuje i tak niepewną sytuację wewnętrzną Libanu. Władze nie śpieszą się z pomocą uciekinierom. Są w niezręcznej sytuacji: z jednej strony Syryjczycy nie są mile widziani, pamięta im się lata okupacji i zabójstwo premiera Haririego. Z drugiej strony Bejrut jest wdzięczny al-Asadowi za jego nową otwartą na Liban politykę i chciałyby uniknąć posądzenia, że pomaga wrogom prezydenta. Nie bez znaczenia jest też fakt, że to właśnie od niesnasek między Palestyńczykami, którzy wtedy przebywali w Libanie jako uchodźcy, a miejscowymi, zwłaszcza chrześcijanami, rozpoczęła się wojna domowa. Z jeszcze innej strony Bejrut chciałby uchodzić za jedyną w regionie demokrację, w której szanuje się prawa człowieka, w szczególności człowieka uchodźcy. Ale tak naprawdę to taka trochę demokracja sterowana. Po wojnie domowej między chrześcijanami a muzułmanami władza oparta jest na kryterium wyznaniowym. Prezydentem może być tylko chrześcijanin, premierem sunnita, a przewodniczącym parlamentu – szyita. Również sam parlament, liczący 128 członków, choć wybieranych w powszechnych i demokratycznych wyborach, do końca taki demokratycz- ny nie jest. I w nim obowiązuje wyznaniowa klauzula: po 64 miejsca mają chrześcijanie i muzułmanie.
Ten tygiel sprzeczności i konfliktów politycznych sprawia, że faktyczni uchodźcy pozostawieni są sami sobie. W „domach” z kartonów i blachy, jak choćby w obozie niedaleko Zahle, mieszkają wielopokoleniowe rodziny – czasem i 20 osób. Poza świeżą wodą nie mają niczego. To uciekinierzy z Aleppo. Uciekinierzy przed Wolną Armią Syryjską. Niedowierzam. Przez tłumacza dopytuję się kilkakrotnie. To jak to: nie przed bombardowaniami reżimowej armii? – To ci sami ludzie, tylko teraz w innych mundurach – machają z rezygnacją. Prawda nigdy nie jest czarno-biała.
Umierać nikt nie zamierza
W libańskim węźle gordyjskim poczesne miejsce zajmuje Partia Boga, Hezbollah. Bojownikom nie przeszkadza obecność wojska: libańskich czołgów i dżipów, ONZ-owskich transporterów opancerzonych. Jeszcze 10 lat temu w południowym Libanie porządku strzegły wyłącznie wojska ONZ. Na checkpointach sprawdzano każde auto i bez specjalnej przepustki zawracano. Dziś checkpointy są nadal, ale „błękitne hełmy” zastąpili znudzeni libańscy żołnierze. Przepuszczają wszystkich, mimo że wielkie tablice głoszą po arabsku, angielsku i francusku, iż cudzoziemcom bez akredytacji wstęp wzbroniony. Mijam potężną, ufortyfikowaną siedzibę wojsk ONZ (UNIFIL) w Naqurze, dziesiątki pojazdów wojskowych i nie niepokojony przez nikogo dojeżdżam aż do szlabanu granicznego dwa kilometry za miasteczkiem. Ale nawet tu żołnierz, mimo że zdziwiony obecnością cudzoziemca, nie podnosi alarmu. Jest gorąco, leniwie i spokojnie.
Wojska ONZ stacjonują w Libanie od 1978 roku. Nie zapobiegły jednak ani kolejnym wojnom, ani izraelskim bombardowaniom, ani ostrzałowi północnego Izraela przez Hezbollah. Mimo że jest ich tu ponad 10 tys., a transportery opancerzone i dżipy ONZ widać na każdym kroku, trudno nie pamiętać, iż ich jedynym zadaniem jest trwać, a nie działać. Zagadnięty przeze mnie o drogę Kambodżanin w niebieskim hełmie łamaną angielszczyzną próbuje tłumaczyć mi, że nic nie wie i drogi nie zna. Nawet się nie zdziwił, że jestem samotnie na tej jednej z najbardziej strzeżonych granic na świecie. Skoro jestem, znaczy mam prawo. Nikt tu wszak nie przyjechał umierać za Liban.