Sieciowa makabra
Jakkolwiek by patrzeć, mamy kolejną odsłonę wojny polsko-ruskiej. Tyle że zamiast wojsk na polu boju ścierają się zadawnione urazy, kompleksy, wzajemna chorobliwa niechęć i drażliwość, a może nawet narodowa podejrzliwość i złośliwość. Czyli znowu mamy międzynarodową aferę ze Smoleńskiem w tle. Tym razem zdjęcia zmasakrowanych ofiar katastrofy lotniczej sprzed ponad dwóch lat. I nie ma żadnych widoków, że Smoleńsk przestanie dzielić Polaków i Rosjan. Skandal co prawda wybuchł w zeszłym tygodniu, ale reperkusje – jak to zazwyczaj bywa w relacjach Warszawy i Moskwy – są poważne i zapewne długo jeszcze będą odczuwalne. Bo amunicja propagandowa musi zostać najpierw wystrzelana.
Tymczasem fotografie drastycznie ujawniające stan zwłok pasażerów rządowego tupolewa, który rozbił się 10 kwietnia 2010 roku, najpierw znikały, a później wieszane były na na- stępnej rosyjskojęzycznej stronie internetowej. U nas raz wypłynęły w sieci – za sprawą Pawła Kołodziejskiego, jednego z przedstawicieli Ruchu Palikota – ale szybko je wycofano, a niesforny bloger został zawieszony w prawach członkowskich partii. Jednocześnie toczy się kampania dyplomatyczna i polityczna, w którą się ostatnio zaangażowała Naczelna Prokuratura Wojskowa.
NPW nie omieszkała poprosić o pomoc prawną i wezwała Rosję, by wyjaśniła kwestię publikacji kontrowersyjnych zdjęć. Głos zabrał Jerzy Miller, przewodniczący komisji, która swego czasu długo i gruntownie badała przyczyny i przebieg tragicznego wypadku, zapewniając, że nigdy w krajowych zbiorach nie było podobnych dowodów rzeczowych. Szef MSW Jacek Cichocki oznajmił, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która od drugiej połowy września znała sprawę, od razu wzięła się do jej rozwiązania. Na przełomie września i października Donald Tusk polecił ABW, aby – współpracując ze służbami innych państw – zadziałała, by zapobiec dalszemu upo- wszechnianiu dramatycznych fotografii w przestrzeni publicznej. Niewiele to miało pomóc z uwagi na tzw. ograniczenia i uwarunkowania prawne. Do akcji naturalną koleją rzeczy włączyła się nasza ambasada w Moskwie, w przeszłości mająca na koncie szereg sukcesów dzięki aktywności takich asów dyplomacji jak m.in. Andrzej Załucki czy Stanisław Ciosek. Tym razem też jej reprezentanci szybko się skontaktowali z kancelarią prezydenta Władimira Putina i Federalną Agencją ds. Łączności, która ma pełnomocnictwa i władzę, by paraliżować szemrane strony sieciowe. Mające delegatów w Moskwie, ABW i policja również wspierane były przez ambasadę – ujawnił Marcin Bosacki rzecznik MSZ. I dzięki temu serwery ze smoleńskimi zdjęciami rzeczywiście zablokowano. Ale i tak fotografie mogą być nadal pokazywane, tyle że za pośrednictwem urządzeń znajdujących się poza granicami Federacji Rosyjskiej.
Delikatny problem zaostrzyło jeszcze wezwanie na dywanik do MSZ Aleksandra Aleksiejewa ambasadora FR w Polsce. A że o tym w try mi- ga poinformowano nad Wołgą, to do boju ruszyły, kąsając, rosyjskie środki przekazu. W pierwszym szeregu przemaszerowała „Rossijskaja Gazieta”, lecz nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ jest to organ rządu, pełniący tam funkcję agitacyjną i państwotwórczą. Głos tego dziennika, powstałego jeszcze w epoce ZSRR (w 1990 roku), jest bardzo ważny, bo brzmi tak, jakby się de facto wypowiadali tamtejsi oficjele. Od paru lat pierwsze skrzypce w odniesieniu do zagadnień polskich w gazecie tej gra Ariadna Rokossowska, którą kiedyś miałem okazję poznać podczas wizyty Władysława Bartoszewskiego w Moskwie. I to ona właśnie, do spółki z Igorem Okuniewem, utrzymuje, że zdjęcia to wrzutka „uczestników warszawskich batalii politycznych”, dokonana, by podgrzać „emocje smoleńskie”. Autorzy zresztą odwołują się do słów Radosława Sikorskiego, który mówił, że tę wątpliwą moralnie operację robiono po to, by „skłócić Polaków, doprowadzić do wojny wewnętrznej i znów rozpalić namiętności smoleńskie”. Szef dyplomacji podkreślił, że jakiś „haker w Rosji chce sprawić to, co już sprawili ludzie mówiący o sztucznej mgle, bombie helowej”, czyli pragnie rozognić i zdetonować nastroje