Smoleński horror
społeczne. Ale „Rossijskaja Gazieta” nie wierzy w istnienie rosyjskiego hakera, który byłby „zainteresowany podgrzewaniem i tak już napiętej atmosfery życia politycznego w Polsce”. Raczej zauważa, że nad Wisłą w najlepsze buszuje tzw. wojna polsko-polska pomiędzy głównymi siłami politycznymi. – I jeśli ktoś byłby zainteresowany pojawieniem się zdjęć, to nie Rosjanie, a raczej uczestnicy warszawskich batalii politycznych” – z przekąsem suponuje duet komentatorów.
Dalej dopowiada, że fotografie mogła wykonać praktycznie każda z osób obecnych przy procedurze identyfikacji, wyposażona w telefon z wbudowanym aparatem. Że może to dotyczyć i krewnych ofiar, i personelu technicznego, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. No i, oczywiście, dwójka analityków zasugerowała, że to, co wyciekło, mogło pochodzić z zasobów komisji Millera. Sugestię swą podparli oświadczeniem rosyjskiego Komitetu Śledczego, który zdystansował się od afery i usiłował skierować reflektory podejrzeń na Polaków. Ale, jak pamiętamy, opcję nieszczelności po polskiej stronie odrzucił już sam były minister.
Jakkolwiek by było, to i tak pozostaje zagadką, dlaczego brutalne w swej wymowie zdjęcia wyskoczyły akurat teraz, zostały tak silnie wyeksponowane i powszechnie nagłośnione. Czyżby nasz północno-wschodni sąsiad miał ochotę dyrygować naszą sceną wewnętrzną i ją polaryzować? Możliwe. W tym kontekście polscy internauci zwracają uwagę, że fotografie wyszły w świat z blogu Antona Sizycha, tzw. Gorożanina (czyli mieszkańca miasta) z Barnaułu (w dalekim Kraju Ałtajskim). Otóż ilustrując zamieszczone zdjęcia, Sizych miał się posiłkować kombinacją tekstów niejakiej Tatiany Karacuby, pracującej ostatnio w instytucjach ONZ (KGB traktowała je jako przykrywkę dla swoich ludzi), a wcześniej w radzieckich agendach prasowych. A materiał Karacuby ma fabułę jakby żywcem wyjętą z powieści Stephena Kinga. Wynika z niego, że wydarzenia z 10 kwietnia 2010 roku z góry zaplanowano i mogły mieć – uwaga! – rytualny charakter. I mimo wszystko nieprędko się dowiemy, czy aferę i towarzyszące jej zamieszanie szyto grubymi nićmi, czy była to „tylko” dziennikarska prowokacja lub wręcz inicjatywa tzw. osób prywatnych. Ale niewątpliwie ucierpią stosunki polsko-rosyjskie, a te – jak już wiadomo – bardzo ciężko się odbudowuje.
Nie ustają emocje związane z krążącymi w internecie szokującymi zdjęciami ciał ofiar katastrofy smoleńskiej. Najbardziej bulwersujące są fotografie zwłok prezydenta na wózku sekcyjnym w smoleńskim prosektorium. Kto je zrobił i wpuścił do sieci? Rosjanie czy Polacy?
Radosław Sikorski, szef polskiego MSZ, zasugerował, że mogli je zrobić rosyjscy funkcjonariusze, a rozpowszechnić tamtejszy haker, żeby skłócić Polaków. Również premier Donald Tusk nie wyklucza prowokacji, choć – jak powiedział – „doświadczenie podpowiada, że bardzo często małe, podłe motywacje niektórych ludzi są źródłem takich spraw, a niekoniecznie wielkie prowokacje”.
Sprawą wstrząsających zdjęć zajęła się piątkowa „Gazeta Wyborcza”. „Już wczesnym latem 2010 roku kilka polskich redakcji dostało ofertę kupienia fotografii zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Z do- łączonych próbek wynikało, że były zrobione na miejscu katastrofy, w trakcie zbierania ciał. Według naszych informacji oferujący był tylko pośrednikiem. Za fotografie chciał 30 tysięcy złotych. Żadna z polskich gazet (wliczając tabloidy) ani telewizja nawet nie podjęły negocjacji” – piszą Wojciech Czuchnowski i Paweł Wroński w artykule „Kto sprzedaje smoleński horror?”.
Autorzy cytują też funkcjonariusza BOR, który był na miejscu katastrofy. Według niego działała tam ekipa licząca ponad 150 osób (żołnierze, pracownicy rosyjskiego ministerstwa ds. katastrof, służby medyczne i służby lotniska). BOR-owiec pamięta, że każdy miał telefon z aparatem, a wielu aparaty cyfrowe. Zanim prokurator miał zabronić robienia zdjęć, fotografowali wszyscy. Również obecni tam Polacy, m.in. funkcjonariusze BOR, którzy brali udział w poszukiwaniu zwłok prezydenta
12