Dach spadł im na głowę
Po raz pierwszy w historii meczów piłkarskich reprezentacji Polski i Anglii Polacy mieli na boisku przewagę i to Anglicy szczęśliwie zremisowali. Waldemar Fornalik i jego zawodnicy mają jednak pecha – o stronie sportowej tej rywalizacji szybko zapomnimy, natomiast wpadka z dachem przejdzie do historii polskiej piłki i przypominana będzie równie często jak „zwycięski remis na Wembley” z 1973 roku, dokładnie 39 lat temu, bo także 17 października.
Już wcześniej były co do tego podejrzenia, ale we wtorek raz jeszcze potwierdziło się, że piękny z zewnątrz Stadion Narodowy jest funkcjonalnym i architektonicznym bublem. Gdy zaczęło mocno padać, wchodzący dopiero na widownię widzowie początkowo z rozbawieniem patrzyli na niedrożne rynny, z których woda zrazu kapała na głowy przechodzącym, a potem wręcz runęła z siłą wodospadu, spadając po schodach niczym Wodogrzmoty Mickiewicza w Tatrach. Ludzie zorientowani w realiach już wcześniej dostrzegli, że meczu nie będzie, bo Anglicy nie wyszli w ogóle na rozgrzewkę, a nasz zespół po kilku kopnięciach piłki też uciekł do szatni. Sędzia ostentacyjnie rzucał piłkę w kałuże, by wszyscy widzieli, ile jest wody na murawie, a odłożenie decyzji o 45 minut było tylko formalnością, bo regulamin mówi, że „należy wyczerpać wszystkie możliwości”.
Nikt z obecnych na stadionie nie miał pojęcia, co się dzieje w kuluarach, bo na telebimie puszczano do znudzenia te same wideoklipy, a przecież jakże pasjonująca byłaby bezpośrednia relacja z rozmów i kłótni, które tam się odbywały. Teraz wszyscy zainteresowani przerzucają się winą, chcąc uniknąć odpowiedzialności, ale przecież nie odpowiada za ten skandal ani trener Fornalik i jego piłkarze, którzy woleli grać na świeżym powietrzu, a nie w zaduchu, jak podczas meczu z Grecją w mistrzostwach Europy, ani delegat FIFA, który nie musiał mieć przecież pojęcia, jak skomplikowane jest zamykanie i otwieranie zadaszenia, ani ministra Mucha, która w ogóle w tych sprawach niewiele wie, ani też dyrektor administrującego stadionem Narodowego Centrum Sportu, który chowa się teraz za tarczą instrukcji obsługi i warunków gwarancji feralnego dachu. Grzechem pierworodnym jest w ogóle sama koncepcja powstania i projekt takiego dachu, którego nie można zamykać, gdy pada śnieg i deszcz, a warunki atmosferyczne trzeba przewidywać z wyprzedzeniem. Jeden z projektantów powiedział bezczelnie: „Jeżeli ktoś wychodzi na mróz, to ubiera się zawczasu w domu, a nie dopiero na ulicy”. Wyszło teraz na jaw, że panowie projektanci i dający im wytyczne inwestorzy nie zdołali się dogadać, bo na zarzut o braku drenażu murawy odpowiedzialny za nią inżynier mówił z kolei, że przystosowana ona jest do zamkniętego dachu i deszcz miał na nią w ogóle nie padać.
Odwołanie imprezy, na której jest ponad 50 tysięcy widzów, stanowi duże zagrożenie dla bezpieczeństwa na obiekcie. To dlatego zwlekano z ogłoszeniem ostatecznej decyzji, bo ludzie dowiadywali się o wszystkim telefonicznie i gdy wreszcie poinformowano oficjalnie o przeniesieniu meczu na dzień następny, ludzi na stadionie było już znacznie mniej. Ale co szkodziło wówczas, by na płytę boiska wyszli choć na chwilę zawodnicy obu drużyn i przeprosili widzów, podziękowali za cierpliwość i zaprosili na środę? Nikt o tym nie pomyślał, a taki gest byłby na pewno bardziej elegancki niż wypowiedzi pani rzecznik, która na pytanie o szczegóły organizacyjne środowego meczu arogancko odsyłała do internetowej strony PZPN. Angielscy piłkarze wyjechali zresztą ze stadionu ciepłym i suchym autokarem, jeszcze zanim poinformowano o odwołaniu spotkania.
Co robić w takich przypadkach, doskonale wiedzą organizatorzy konkursów skoków narciarskich, gdzie przecież odwoływanie zawodów z powodu pogody zdarza się często. Tu tymczasem nie było żadnych prób rozładowania atmosfery, zorganizowania wspólnej zabawy, obrócenia tego incydentu w żart. Spiker bezradnie milczał, a zadbać musieli o to dwaj kibice, którzy ze straceńczą odwagą wbiegli na murawę, ośmieszyli służby porządkowe i odważnie nurkowali w kałużach. Już w czwartek stanęli oni przed sądem, ale sędzia wykazał się poczuciem humoru i umorzył postępowanie. Sami winowajcy zresztą sprytnie się bronili: „Prawo mówi o zakazie wbiegania na płytę podczas imprezy sportowej, a czy tutaj była jakaś impreza?” – mówił główny bohater wieczoru Adam Dziewulak, pochodzący spod Siedlec mieszkaniec Londynu. Zapraszamy na następne mecze – dwuletni zakaz stadionowy szybko przecież minie.