Osioł z wronieckiego rynku
grubą agrowłókniną. Dobrym sposobem jest obicie włókniną stelażu z deseczek. Taki „domek” szybko stawiamy na roślinę i obsypujemy dookoła ziemią, aby wiatr go nie zwiał. Rośliny rosnące w pojemnikach wnosimy do chłodnych pomieszczeń.
Wykopujemy dalie i pacioreczniki (kanny). Pędy skracamy do wysokości 10 – 20 cm, a karpy przez parę dni suszymy w ciepłym i przewiewnym miejscu. Następnie czyścimy je z ziemi i wkładamy do skrzyneczek z torfem, piaskiem lub trocinami. Przenosimy do ciemnego, suchego i chłodnego garażu lub piwnicy, gdzie temperatura utrzymuje się w granicach 7 – 10 stopni. Muszą być przechowywane tak, aby nie zgniły ani nie uległy przesuszeniu. W ten sam sposób zabezpieczamy również begonię bulwiastą, lilie orientalne i inne bulwy, które zostawione w ziemi nie przetrwają naszej zimy.
Uzupełniamy ściółkę chroniącą krzewy i drzewka przed przemarzaniem. Korę rozsypujemy wokół płytko korzeniących się azalii, różaneczników, wrzosów, pierisów, magnolii.
Na grządkach, gdzie nie ma już żadnych roślin, rozsypujemy obornik lub kompost i przekopujemy. Nie grabimy. Na zimę zostawiamy zagony w tzw. ostrej skibie.
JOLANTA PIEKART-BARCZ
jola.b@angora.com.pl
26 maja 2001 roku na Bulwarach Wiślanych w Krakowie odsłonięty został pomnik psa o imieniu Dżok, który zginął na torach kolejowych, czekając na swojego zmarłego pana przez okrągły rok, czym zaskarbił sobie szacunek krakusów. W samym sercu Kazimierza Dolnego, tuż przy rynku, stoi posąg psa Werniksa, zasłużonego dla tego miasta. Od 2 października 2004 roku Warszawa szczyci się pomnikiem Szczęśliwego Psa, a od 2 lutego 2005 roku toruński Filuś złożony w hołdzie Zbigniewowi Lengrenowi przynosi mieszkańcom miłość, a studentom powodzenie na egzaminach. Takich przykładów można przytaczać wiele i każdy z nich związany jest z konkretnym zwierzęciem, które zdobyło powszechną miłość mieszkańców miasta, ba, w Szczebrzeszynie pokochali świerszcza, który przyniósł miastu wieczną chwałę. Dlaczego o tym piszę?
W kwietniu ubiegłego roku zamieściliśmy w „Gońcu” historię wronieckiego osiołka, który w swój ośli sposób ośmieszył hitlerowską bandę panoszącą się w nie swoim mieście. Osiołek ten zasłużył sobie swoim czynem, później cierpieniem, na wieczną wdzięczność mieszkańców Wronek, niezależnie od upływu lat. Przypomnijmy zatem bohaterski czyn naszego osiołka.
20 kwietnia 2011 roku minęła 70. rocznica pewnego niebywałego, pełnego „patriotyzmu” wydarzenia mającego miejsce w naszym miasteczku, które doprowadziło tutejszych Niemców do granic wytrzymałości, a wszystko to za sprawą pewnego osła.
Codziennie o szóstej rano wjeżdżał (osioł) do miasta ulicą Sierakowską od strony Mączkarni. Drobiąc małymi kopytkami po kocich łbach, ciągnął za sobą mały wózek z konwiami mleka i skurczonym mleczarkiem siedzącym na koźle.
Pojawiając się na ulicach wiodących do mleczarni, wzbudzał początkowo zainteresowanie wśród śpieszących do pracy mężczyzn i załatwiających ranne sprawunki kobiet. Dużo śmiechu i rubasznych żartów obijało się o jego długie uszy. Woźnica tego bądź co bądź egzotycznego zaprzęgu czuł się nieswojo, urażony w swych furmańskich ambicjach. Zły był na właściciela małego podwronieckiego folwarku o stołecznej nazwie Warszawa, że właśnie jego pieczy powierzył osła do wożenia mleka.
Rad był, kiedy nareszcie z pustymi konwiami mógł opuścić plac przed mleczarnią. Wstydząc się oślego zaprzęgu, pozostawiał go potem na zachodniej stronie rynku, a sam z koszem w ręku i torbą przewieszoną przez ramię znikał, aby załatwić sprawunki w mieście. W tym czasie największe zainteresowanie osłem okazywały dzieci.
Gdy nastała wojna, oślego zaprzęgu zabrakło w mieście na kilka tygodni. Po tej przerwie osioł i jego pan musieli przyzwyczajać swe uszy do obcej mowy, która zapanowała w mleczarni. Polaków zwolniono natychmiast, a ich miejsce zajęli volksdeutsche. Zauważyli też, że furmani ciszej ze sobą rozmawiają, czekając na odbiór mleka, a potem szybko opuszczają plac Wolności, jakby na ironię przemianowany na Adolf Hitler Platz. Panoszył się na nim gruby, czerwonogęby żandarm, przez Polaków celnie nazywany „buldogiem”.
Był 20 kwietnia 1940 roku. Szron tego dnia co prawda znikł wcześnie rano, lecz chłód nadal przejmował idących do pracy Polaków. Niemcy spali dłużej, bo dla nich 20 kwietnia był świętem z okazji urodzin Führera. Jednym sen był potrzebny do odzyskania równowagi po zbytnim przepijaniu sznapsem zdrowia i czci wodza w wigilię jego urodzin, inni, bardziej przezorni, pozwalali sobie na dłuższy sen, jakby w obawie, że może go im w przyszłości zabraknąć.
Z niezwykłą gorliwością skorzystano więc z nadarzającej się okazji, aby zamanifestować swoje uczucia z okazji pierwszego obchodu urodzin Hitlera na podbitej ziemi. Już w przeddzień wieczorem, kto tylko mógł, włączył się do zorganizowanego pochodu. Maszerowali obficie oświetleni niesionymi przez siebie pochodniami. Szare i brudne tynki domów zdobiły odprasowane sztandary, których czerwień plamił faszystowski krzyż. Złożony z czterech czarnych jak smoła szubienic, był doskonałym ostrzeżeniem dla ludności.
Na rynek wkroczyli z dopalającymi się pochodniami. Ustawiwszy się w czworobok, odśpiewali „Deutschland, Deutschland über alles”, po czym wśród bryzgających iskier gaszonych uderzeniami o bruk pochodni rozchodzono się do domów lub restauracji. Rozlegające się późną nocą pijackie wrzaski i śpiew świadczyły o godnym przygotowywaniu się do właściwego święta.
Nic więc dziwnego, że następnego dnia rano pierwsi umundurowani hitlerowcy przywitali się na rynku dopiero po dziewiątej. Wśród nielicznie jeszcze zebranych rej wodził niejaki Georg Rottenberg.
Był on wodzem SA na terenie Wronek i okolicy. Polakom dał się poznać już w październiku 1939 roku, kiedy to jako feldfebel przez miesiąc kwaterował w mieście z kompanią Wehrmachtu. Pewny siebie, bił wtedy Polaków bez względu na wiek. Jednych dlatego, że nie zeszli na jezdnię, kiedy kroczył chodnikiem, wypinając brzuch, innych za to, że na czas nie zdjęli przed nim czapki. Kilku Polaków czekających na swą kolejkę u fryzjera pobił dlatego, że nie wstali z taboretów na jego powitanie.