Myślę o sobie Urbanator
Rozmowa z MICHAŁEM URBANIAKIEM, skrzypkiem i saksofonistą jazzowym
– Jak się sprzedała książka „Ja, Urbanator” Andrzeja Makowieckiego?
– Fantastycznie, dostała i ciągle dostaje bardzo dobre recenzje, czytelnicy dają mi dowody sympatii. Konkretnego nakładu nie mogę podać, bo ciągle są jeszcze dodruki. Ale to z całą pewnością około 30 tysięcy egzemplarzy.
– Oprócz wersji drukowanej jest jeszcze wydanie dźwiękowe, czyli audiobook. Tam można także usłyszeć pańską muzykę, a czyta Andrzej Chyra. Jak się panu udało go namówić?
– Kiedy w redakcji rozmawialiśmy o audiobooku, wśród wielu nazwisk padło nazwisko Andrzeja. Bardzo się z nim koleguję i wiedziałem, że jeśli się zgodzi, to będzie wspaniale. Tylko że on jest bardzo zajęty i mieliśmy wątpliwości, czy znajdzie czas. Wysłałem mu jednak książkę, a on oddzwania i mówi: „Mam wiele propozycji, ale tego nie mogę odmówić”.
– Pytam o tę książkę, bo przygotowując się do rozmowy, oczywiście ją kupiłem i w pierwszym odruchu już chciałem ją czytać, ale myślę sobie, nie będę się sugerował. Nawet jeśli cały nakład wykupiliby tylko czytelnicy naszego tygodnika, to jeszcze zostałby z milion tych, którzy jej nie znają, a ja przecież pytam w ich imieniu. Proszę więc wybaczyć, że poruszę tematy, które Andrzej Makowiecki już może opisał.
– Bardzo mi to odpowiada. Zdarza się bardzo często, że ktoś przeprowadza ze mną wywiad, zadaje pytanie i zanim odpowiem, mówi: „A to ja sobie odpowiedni fragment znajdę w książce”. – Skąd się wziął Urbanator? – Pojechałem do Nowego Jorku, żeby się sprawdzić i zaprzyjaźnić z czarnymi analfabetami, czyli twórcami jazzu. No i nawet kiedy grałem coś innego, jakieś utwory inspirowane folklorem, rock-jazzem, zawsze w muzyce pojawiały się czarne elementy. W pewnym momencie odkryłem, dziś to się nazywa hip-hop, wtedy może nawet nie używano terminu rap, ale kiedy przyjrzałem się temu z bliska – usłyszałem swingowanie. Tak, ta muzyka ma z jazzem wiele wspólnego. Postanowiłem nagrać płytę życia. W 1987 roku przystąpi- łem do pracy i kiedy miałem już za sobą pół płyty, zacząłem szukać na nią kontraktu. To mi zajęło kilka lat. Nawet mój przyjaciel, szef departamentu jazzowego wytwórni Columbia, z którą byłem związany, odmówił. „To nie jest jazz” – powiedział, „idź tam na dół, dwa piętra niżej są chłopaki z działu Specjalne Rynki, może ich to zainteresuje”. Idę, a oni mówią: „Przecież ty jesteś muzykiem jazzowym i to jest jazz. Nie jesteśmy zainteresowani”. Doszło do takiej paranoi, że Urbaniak nie mógł wydać Urbaniaka. No to, żeby to, co robię, nie kojarzyło się ze mną, wymyśliłem tego Urbanatora, stworzyłem regularny zespół złożony z czarnoskórych muzyków, młodziaków, których znalazłem w dzielnicy Jamaica Queens w Nowym Jorku i nagle nie było oporów, ba, ustawiła się kolejka, żeby pod tą marką płytę wydać. Nastąpiło to w 1994 roku.
– Trafił pan z nazwą świetnie, ta końcówka -ator znamionuje jakąś siłę, władzę. Bo to i terminator, likwidator, dyktator, gubernator. Czy dziś myśli pan o sobie Urbanator czy Michał Urbaniak? – Myślę jako o Urbanatorze. – Kompozytorom jazzowym, i to największym, zdarza się napisać przebój wydawany potem na singlach, zdobywający listy przebojów, grany w dyskotekach. Komercyjny przebój. Jan Hammer napisał „Axel F.”, Herbie Hancock „Rock it”, Chick Corea „I love Corrida”, pan „Papaję”. Czy to nie jest dla rasowego jazzmana jakiś obciach?
– Jeśli ktoś siada z postanowieniem, że napisze przebój, to na ogół nic z tego nie wychodzi, ale jeśli komuś chodzi taki magnetofon, tam jest taki walkman, jeśli chodzi mu w głowie, to tam zapisują się różne pomysły. Jeśli handlowcy to wezmą i dobrze sprzedadzą, to jest ich sprawa. Natomiast moją sprawą jest być sobą.
– Porozmawiajmy o kobietach albo może raczej o pewnych obyczajach. Czy w jazzie, podobnie jak w rocku, istnieje zjawisko groupies, dziewczyn, które jeżdżą z muzykami lub za muzykami, gotowych na każde „poświęcenie”, byle tylko być blisko swojego idola?
– Za moich młodzieńczych czasów jazz był tym, czym dziś jest pop czy rock. Muzyką użytkową, do której się tańczyło, która wzbudzała emocje i przyciągała do jazzmanów dziesiątki dziewczyn. Mnie zjawisko groupies kojarzy się z jazzem. Jak jest dzisiaj? Trzeba by spytać kogoś młodszego.
– Są dziewczyny, które są przy muzykach, pewnie i jazzowych, są wszakże i takie, które same uprawiają ten gatunek. Tyle że przeważająca ich liczba to wokalistki. Nie ma w zasadzie instrumentalistek. Czy jazz to męska sprawa?
– No nie. Są: Diana Krall – świetna pianistka, grająca na saksofonie Candy Dulfer, Terry Lynn – perkusistka…
– No i na tym lista się kończy, może jeszcze kilka mniejszych nazwisk, a gdybyśmy chcieli wymieniać instrumentalistów, moglibyśmy tu siedzieć do wieczora. No więc, czy jazz to męska sprawa?
– Chyba jednak tak. Skąd to się wzięło? Trzeba by sięgnąć do źródeł. Przyjechali Afrykańczycy do Stanów, posłuchali białej muzyki, dodali do tego swój rytm i ekspresję i wyszli z tym na ulice, a kobiety zostały w domach. Nie mówiąc już o tym, że wiele instrumentów, na przykład trąbka, wymaga dużej siły fizycznej.
–A czy na pańskie warsztaty Urbanator Days zgłaszają się dziewczyny?
– Zgłaszają. I to nie tylko wokalistki, dużo jest skrzypaczek. Zdarza się, że dziewczyna śpiewa i gra na skrzypcach. I tu widać, jak postąpiła w szkołach muzycznych – bo przecież one tam studiują te skrzypce – tolerancja. Za moich czasów uczniom zabraniano zbliżać się do jazzu. Tak, najwięcej jest skrzypaczek, ale trafiają się też… saksofonistki, i to altowe. Niektóre naprawdę nieźle sobie radzą. Ale większość to rzeczywiście muzycy.
– I co, na tych warsztatach uczy ich pan jazzu? Czy jazzu w ogóle można nauczyć?
– Nauczyć nie, dlatego mam rezerwę do wydziałów jazzowych w szkołach muzycznych. Tam można nauczyć czytania nut, pewnych schematów, poznać gatunki, ale bez miłości do jazzu nie da się grać tej muzyki. Owszem, szkoły muzyczne skracają drogę do jazzu, ale sam talent i najlepsi nauczyciele to
56