Bajecznie kolorowe woluminy
nieudana wycieczka czy przykra wpadka podczas zakupu w antykwariacie na pewno zepsują nam humor na długi czas.
Szans na zbieranie barokowych czy gotyckich arcydzieł raczej już nie ma, a kończą się – w co trudno uwierzyć – nawet dobre czasy dla kolekcjonerów secesyjnych rarytasów. Wszystko dlatego, że secesja stała się modna, że to, co najlepsze, wykupiły już muzea i zamożni koneserzy, niechętnie rozstający się ze swymi zdobyczami.
Mam w domu dwa albo trzy secesyjne skarby i pewnie mojej skromnej kolekcji już nie powiększę. Jednak z radością sięgam po książkę Anny Szkurłat Secesja. Przewodnik dla kolekcjonerów. Jest to niezwykle funkcjonalna pozycja, napisana nie tylko z myślą o kupujących, zwłaszcza tych z najzasobniejszym portfelem. Autorka podaje ceny rozmaitych secesyjnych atrakcji i przekonuje nas, że chociaż zakup wazonika za dziesięć tysięcy pewnie musimy jeszcze przemyśleć, to na piękny talerz za półtora złotego można się skusić, nawet pracując na państwowej posadzie. No, ale trzeba jeszcze mieć szczęście…
Kupującym i oglądającym przydadzą się ogromnie informacje o tak zwanych wadach ukrytych towaru. Nie zawsze wiemy, na co zwracać uwagę, kupując podniszczony kredensik, a zabrudzenia i pęknięcia zabytkowego serwisu to nie tylko „patyna czasu”, lecz i powód do znacznego obniżenia ceny. Szczęśliwych posiadaczy tkanin, plakatów i książek też czekają rozmaite przykre niespodzianki (grzybki, pleśnie i inne nieszczęścia).
Może zatem lepiej nie kupować? Bo ostatecznie bez żadnego ryzyka możemy oglądać i podziwiać opracowanie Anny Szkurłat, przy okazji uzyskując solidną porcję wiedzy na temat secesyjnych mebli, porcelany, szkła, grafiki, biżuterii. A kartkując strony, przenosimy się w wyobraźni do secesyjnego wnętrza, do świata bez komputerów, komórek, a nawet samochodów!
Być może encyklopedie powszechne to przeżytek, lecz na pewno nie dotyczy to specjalistycznych słowników i syntez. Różnią się one przede wszystkim rozmiarami i poziomem zgromadzonej wiedzy. Czytelnikowi mniej zaawansowanemu wystarczają niekiedy trzy zdania, podczas gdy lepiej wtajemniczonym informacji wciąż za mało. Z własnego doświadczenia wiem, że znacznie łatwiej pisze się pozycje bardzo obszerne, bo zwięzłość wymaga najostrzejszej selekcji.
Leksykon malarstwa i grafiki pod redakcją Lothara Altmanna należy do opracowań średniej wielkości. Bez mała dwudziestu autorów, dwa i pół tysiąca biogramów i haseł poświęconych szkołom, kierunkom, grupom, stylom, a nawet technikom artystycznym. Omawiane są także wybrane tematy i motywy, a więc obok „stalorytu” i „sgraffito” znajdziemy na przykład hasła „Mater Dolorosa”, „malarstwo rodzajowe”, „popiersie”, a także „akt” (chyba potraktowany nazbyt pobieżnie). Tekstom towarzyszą reprodukcje – na szczęście dobrej jakości, duże i czytelne. Miłą dla oka ciekawostką są zamieszczone w tomie sygnatury, czyli podpisy malarzy, nie zawsze dobrze widoczne nawet w muzeum.
Redakcja zadbała o nieodzowne w przypadku takiego dzieła polskie uzupełnienia. Nie będziemy więc musieli szukać innych źródeł, gdy potrzebna będzie wiedza o Rodakowskim, Siemiradzkim, Makowskim, Malczewskim czy polskiej szkole plakatu. Szkoda natomiast, że zabrakło miejsca dla Witolda Wojtkiewicza i Olgi Boznańskiej.
Oczywiście, podobny leksykon każdy badacz zrobiłby trochę inaczej, bo nawet dążąc do naukowego obiektywizmu, trudno zapomnieć o swoich sympa- tiach i animozjach. Jednych przeceniamy, innych nie znosimy albo po prostu słabiej znamy. Liczymy więc starannie linijki poświęcone ukochanemu mistrzowi i mówimy: Jak to? Tylko tyle? Zasługiwałby na znacznie więcej!
Ja też policzyłem i wyszło mi, że stanowczo niedocenieni zostali Vermeer, Bosch, Caravaggio, Renoir, Cézanne. Wszystko tłumaczy brak miejsca? Oczywiście, ale chyba z pewną przesadą uhonorowano artystów takich jak Gustav Courbet, Egon Schiele, Karl Schinkel, a nawet Artur Grottger.
Im bliżej współczesności, tym gorętsze spory wywołują rozmaite oceny fachowców i publiczności. Kłócimy się o wartość dzieł i popularność twórców. Mają swoje notowania akademie, galerie i aukcje. Vermeer i Leonardo zostaną raczej w pamięci potomnych, ale już przyszłość sztuki XX wieku pozostaje zagadką. Jakie dzieła przetrwają, a jakie zostaną na zawsze zapomniane?
Możemy się nad tym zastanowić, trzymając w ręku dziesiąty i ostatni tom Wielkiej historii sztuki, zatytułowany Sztuka współczesna, opracowany przez cztery włoskie autorki. To już koniec wielkiej podróży i edytorskiej przygody rozpoczętej od publikacji tomu Sztuka romańska i przedromańska. Na półce pyszni się dziesięć potężnych, bajecznie kolorowych woluminów. Przemierzaliśmy drogę od gotyckich katedr i renesansowych obrazów czy rzeźb, zachwycaliśmy się arcydziełami Włochów i Holendrów, by wreszcie dotrzeć do malarstwa i architektury w epoce cyfrowej. Gdzie teraz jesteśmy, w jakim punkcie rozwoju sztuki, która – mamy zawsze taką nadzieję – jest chyba wieczna i zawsze towarzyszyć będzie człowiekowi?
Ten ostatni tom został poświęcony twórczości drugiej połowy XX wieku i różni się wyraźnie od poprzednich. Przede wszystkim mniej tu wielkich indywidualności, rzucających cień na całą epokę. Artystów jest mnóstwo, ale mało komu przypada sława i uznanie, jakie stało się udziałem nielicznych, takich jak Joseph Beuys, Andy Warhol czy Francis Bacon. Na mapie interesujących dokonań twórczych dominują raczej kierunki, szkoły i grupy: hiperrealizm, pop-art., neoracjonalizm, neodadaizm, postmodernizm. Trudno w tych warunkach przyglądać się indywidualnościom. Miłośnikom tradycyjnego malarstwa to bogactwo wydać się może zresztą pozorne. Bo nieśmiertelnych arcydzieł znajdziemy jeszcze mniej. Czy ikoną naszych czasów (rzecz kończy się na roku 2005) ma pozostać serigrafia Warhola przedstawiająca komiksowy wizerunek Marilyn Monroe? A może raczej bajkowe wieżowce Szanghaju (bo już nie słynne nowojorskie drapacze chmur!)?
Sam nie wiem. Dzisiejsza sztuka jest trudna w odbiorze, choć bywa także zdumiewająco prosta. Z całą pewnością na powstające obecnie malarstwo czy architekturę rzuca swój potężny cień technika. Artysta nie umie i nie chce zapomnieć, że obok malarstwa istnieje film, fotografia, komiks, reklama, grafika komputerowa.
Technika wpływa także na rynek księgarski i prawdopodobnie Wielka historia sztuki to – może na długie, długie lata – ostatnia taka monumentalna synteza. Warto więc może zajrzeć do księgarni i zaopatrzyć się w brakujące tomy. Dziesięciotomowa historia sztuki to bez wątpienia lepsza inwestycja niż kolorowe gazety, modne czytadła, a może nawet i laptop z mocniejszym procesorem?
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.