Inny świat Malawi
Wszystko, łącznie z lotniskiem, wydaje się tu inne. Mimo czterdziestostopniowego upału ciężko jest odnaleźć w terminalu skrawek miejsca, w którym cień albo klimatyzacja dałyby chociaż namiastkę chłodu. Ciężko jest też się z niego wydostać, a to z powodu długiej kolejki, która ustawiła się do kontroli paszportowej. Większość znajdujących się w niej ludzi to towarzysze podróży z ostatniego etapu lotu z Johannesburga, próbujący zainwestować w Malawi i może trochę tu zarobić. Pewnie dlatego też ci południowoafrykańscy biznesmeni nie wybrali się do stolicy kraju, Lilongwe, tylko właśnie do Blantyre, które uchodzi za jego gospodarcze centrum. To tu znajduje się otwarta w 1996 roku giełda papierów wartościowych oraz największy szpital w państwie. Tu również wpływa niepohamowany strumień ludzi z bliż- szych i dalszych wiosek, którzy napędzani nadzieją na lepsze jutro starają się rozruszać pogrążone w piętnastoletnim kryzysie państwo.
Jedną z takich osób jest strażnik graniczny, który sprawdza nasze paszporty i ważność wiz. Żeby bowiem móc odwiedzić ten zakątek Afryki, najlepiej przed wylotem zaopatrzyć się w odpowiedni wpis w podróżniczej książeczce. Niestety, w Polsce nie ma placówki dyplomatycznej Malawi, więc musimy specjalnie udać się do ambasady w Berlinie. Tam wpłacamy 125 euro za wizę ważną na jeden wjazd lub 200 za wielokrotną i w zależności od liczby chętnych otrzymujemy ją w terminie do siedmiu dni. Na miejscu, w Afryce, wraz z dokumentem pokazujemy pogranicznikowi nasz bilet powrotny i ubezpieczenie i opuszczamy halę przylotów.
Pierwszy kontakt z afrykańskim powietrzem jest zawsze szokujący. Nawet gorączka panująca w budynku nie przygotuje nas na prażące z samego rana słońce. Dochodzi do tego jeszcze wszechobecny w suchym powietrzu kurz i przekrój zapachów spalin pochodzących z samochodów i samolotów. Podobnie jest zresztą w mieście, gdzie po drogach obok tegorocznych modeli mercedesów poruszają się ople kadety pierwszej generacji. Ich spaliny połączone z dymem z położonych w pobliżu fabryk powodują, że oddychanie, zwłaszcza pierwszego dnia, staje się niezwykle trudne. Z punktu widzenia kierowcy trudniejsze wydaje się też prowadzenie samochodu. Malawijscy kierowcy traktują kodeks drogowy jak dobrą radę, którą często można zignorować. Zakaz wjazdu? Nie dla mnie, ja mieszkam akurat na tej ulicy i nawet pod prąd dojadę do domu. Czerwone światło? Nikt i tak nie jedzie z boku, a nawet jeśli, to jest tak daleko, że zwolni. Lepiej więc prowadzenie zostawić komuś, kto mieszka w mieście – na pewno bezpieczniej dowiezie nas do celu.
Samo Blantyre warto odwiedzić choćby na jeden dzień z kilku powodów. Po pierwsze, jest ono miastem, które nazwano na cześć miejsca urodzenia dr. Davida Livingstone’a – jednego z największych odkrywców XIX wieku. To Livingstone, poszukując źródeł Nilu, zapędził się aż na północne brzegi jeziora Tanganika, uzupełniając po drodze mapy Jeziora Wiktorii i odkrywając akwen, który dał nazwę państwu, w którym się znalazłem – jezioro Malawi. Jego spuściznę doskonale tu zresztą widać w ceglanym kościele św. Michała i Wszystkich Aniołów, wybudowanym na terenie szkockiej misji przez ochotników, którzy nigdy nie brali udziału w stawianiu tak wielkiej budowli. I choć budynek ma już ponad sto lat, to dzielnie wytrzymuje suszę i wiatry. Podobny w tej wytrwałości jest zresztą do Livingstone’a, którego nawet ciężka choroba nie była w stanie powstrzymać od poszukiwań. A historia o tym, jak ową chorobę pokonał, przy ogromnej pomocy lokalnych plemion, może do dziś służyć jako inspiracja dla wszystkich, którzy chcieliby Malawi odwiedzić.
Należy pamiętać, że kraj ten nadal jest nawiedzany przez wiele chorób, z którymi my mamy szczęście nie obcować. Malaria, gorączka denga, ślepota rzeczna, to tylko kilka przykładów tego, co może nam zagrozić, jeśli z odpowiednim wyprzedzeniem się nie zaszczepimy i nie podejmiemy odpowiednich środków bezpieczeństwa na miejscu. Wiele polskich przychodni oferuje kompleksowy program szczepień mogących zmniejszyć ryzyko nieprzyjemnych powikłań związanych z podróżą. Na miejscu natomiast unikajmy wody z kranu, w okolicy zbiorników wodnych starajmy się nie dopuścić do siebie żadnych owadów, zwłaszcza komarów i much, które mogłyby przenosić lokalne pasożyty. Radzę również, zwłaszcza poza miastem, uważnie patrzeć pod nogi, ponieważ Malawi to także naturalne środowisko czarnych i zielonych mamb, których szybkość i jad stanowią ogromne zagrożenie. Nawet dzisiaj, bez odpowiednio szybko podanej antytoksyny, szansa na przeżycie ukąszenia jest bardzo bliska zeru.
Trudno jednak uniknąć tematu największej medycznej plagi rejonu – AIDS. Blisko milion dorosłych mieszkańców tego państwa cierpi na tę chorobę. Ale widać, że problem nie jest pozostawiony sam sobie. W trakcie pobytu widziałem przynajmniej kilka darmowych przychodni, z których żadna nie była pusta. Ze ścian, niczym z paczek papierosów w Europie, wszechobecne czarno-białe napisy ostrzegają, czym grozi seks bez zabezpieczeń czy dzielenie się igłami. Według lekarzy, z którymi mam okazję porozmawiać, kampanie te zaczynają powoli odnosić skutek i z roku na rok jest coraz mniej nowo zarażonych, ale miną lata, zanim będzie można mówić o sukcesie.
Tak jak Livingstone’owi w chorobie pomogli tubylcy, tak najczęściej nam pomogą lokalni mieszkańcy, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest zgoła inaczej. Mieszkańcy Blantyre będą się nam przyglądać ze skrywaną ciekawością do momentu, w którym albo się do nich uśmiechniemy, albo zwyczajnie pomachamy. A wtedy nie tylko pomogą nam znaleźć drogę do hotelu, ale również wskażą najlepszą lokalną restaurację z przystępnymi cenami, a nawet podwiozą pod adres, który im pokażemy. Oczywiście będzie się to łączyło z ogromną ilością pytań na temat Polski i Europy, ale sami też podzielą się wiedzą o okolicy. Z takiej rozmowy, zapoczątkowanej pytaniem o drogę, dowiedziałem się zresztą o restauracji podającej najlepszą, ponoć, w mieście nsima, czyli kukurydziane placuszki podawane z różnego rodzaju dodatkami. Mimo że większość dodatków jest bezmięsna, mogę zagwarantować, że najemy się do syta. I to za cenę ok. 500 kwacha, czyli trzech dolarów. Za kolejne kilkadziesiąt kwacha warto spróbować lokalnego (choć warzonego przez duński koncern Carlsberg) lekkiego piwa Kuche Kuche, którego nazwa w wolnym tłumaczeniu na polski znaczy „do rana”. Często, jako gratis do posiłku, usłyszymy również koncert jakiegoś lokalnego zespołu reggae, i nawet jeśli ktoś nie gustuje w takich rytmach, warto się przysłuchać. Takiego bowiem nagromadzenia pięknych głosów jak tu ciężko jest szukać gdziekolwiek indziej.
O wiele bardziej od Blantyre przypadła mi do gustu malawijska prowincja. Tu bowiem widać, jak bardzo wy-