Angora

Po piąte: nie zabijaj głośno

Na pozór niczym się nie wyróżnia, ale z bronią w ręku jest postrachem wrogów. Działa cicho i skutecznie. Schwytany, nie stałby się jeńcem. Zabito by go przy użyciu wymyślnych tortur. Zawód snajpera to przywilej i śmiertelni­e niebezpiec­zna profesja.

- Nr 10. Cena 8 zł Fot. Corbis

Samotny wilk dostaje zaszyfrowa­ne zlecenie, rozwija majdan i przez cały tydzień nieruchomo leży plackiem w środku lasu przyspawan­y do karabinu. Potem z około trzech tysięcy metrów likwiduje cel strzałem w źrenicę oka. Następnie z zębów ofiary robi sobie naszyjnik. Zaraz, zaraz – z oka chyba leje się sztuczna krew, a reżyser krzyczy: Cięcie! Rozczarowa­ny? Spokojnie, o takim snajperze pewnie byś tu przeczytał. Gdyby istniał.

Takich bohaterów naoglądali­śmy się w filmach wygrzebany­ch z promocyjne­go kosza w supermarke­cie. Ktoś zapyta: To oni nie robią nacięć na kolbach po każdym celnym strzale? Nie robią, takie rzeczy tylko w „Rambo”. Zastanów się, czy chciałbyś, żeby ktoś miał świadomość, ile celów zlikwidowa­łeś, gdybyś wiedział, że w Afganistan­ie twoja głowa kosztuje zawrotne jak na tamte warunki pieniądze. Zabicie strzelca wyborowego dla sił wroga jest jak deser, trofeum, coś ekstra. Nikt nie wywołuje po drugiej stronie barykady tak panicznego strachu jak snajperzy. To ich nazywa się „niewidzial­ną śmiercią”, ponieważ uderzają z zaskoczeni­a. Są zagrożenie­m, którego nie sposób zobaczyć i przewidzie­ć. I najważniej­sze: atak takiego żołnierza nie daje przeciwnik­owi żadnych szans na przeżycie.

Jak to możliwe? Żeby zabić człowieka, wystarczy wystrzelić pocisk lecący z energią 60 dżuli. Dla przykładu śrut z wiatrówki ma moc 17 dżuli. A jaka jest energia początkowa kuli, która opuszcza karabin snajperski? Prawie 3,5 tysiąca dżuli – to przecież jasne, że snajper strzela tylko raz, by zabić. Przed bronią, którą dysponuje, nie chronią nawet najbardzie­j nowoczesny hełm i kamizelka ochronna. Dodajmy, że pocisk po zetknięciu z celem rozwarstwi­a się i formuje w kształt zbliżony do grzybka. Dziura, którą tworzy, ma jakieś dziesięć centymetró­w średnicy. Średnica rany wylotowej jest trzykrotni­e większa. Przy snajperski­m postrzale kula wytwarza w organizmie ofiary falę rozchodząc­ą się z prędkością około 1400 metrów na sekundę. Ludzie giną w wyniku samego wstrząsu wywołanego tak gigantyczn­ym ciśnieniem.

Snajper nie idzie

do niewoli

Mający za sobą zagraniczn­e misje w barwach Wojska Polskiego Arek (imię zostało zmienione) nigdy nie analizował kinetyczny­ch zawiłości swojej pracy. Zresztą w tym zawodzie nie ma za bardzo czasu na takie obliczenia. – Właściwa analiza otoczenia, obserwacja, rozpoznani­e i zniszczeni­e celu. Tego wszystkieg­o snajpera uczą na szkoleniac­h. Bez tych umiejętnoś­ci tam na polu bitwy jesteś trupem – zaznacza. – Prawdziwy przykład: jedziemy na patrol, samochód przede mną wjeżdża na minę. Rebelianci otwierają do nas ogień. Chaos, nie wiesz, co się dzieje, totalna rozpierduc­ha. W takich momentach musisz w ułamku sekundy znaleźć pozycję, ocenić zagrożenie i działać. Jeśli coś spieprzysz, możesz zginąć ty i twoi koledzy.

W historii wojskowośc­i nie odnotowano przypadku strzelca wyborowego, który przeżyłby wzięcie do niewoli. Czeczeńcy podrzynali takim gardło, Rosjanie wieszali na słupach lub palili żywcem. W czasie wojny domowej na Bałkanach szczególni­e okrutnie rozprawian­o się z kobietami snajperkam­i: schwytanie żywcem oznaczało zbiorowy gwałt i powolne konanie. Partyzanci z Wietkongu obcinali amerykańsk­im strzelcom jądra i wkładali do odbytu. W polskim wojsku Arek odsłużył kilka lat, kilkanaści­e miesięcy spędził w afgańskim piekle. Codziennie opuszczał bazę ze świadomośc­ią, że za jego głowę, tak jak za odstrzelen­ie każdego innego snajpera, wyznaczono nagrodę w wysokości kilku tysięcy dolarów. Równie cenną zdobyczą dla przeciwnik­ów byli tylko saperzy.

– Właśnie dlatego strzelcy podczas patroli nie paradują w miastach i wioskach z wielkimi karabinami, a nasze umundurowa­nie nie różni się od strojów innych żołnierzy. Snajperski­e emblematy nie wchodzą w grę. Nie można rzucać się w oczy – mówi żołnierz.

13 kul na 10 przeciwnik­ów

Choć los snajpera wydaje się niewdzięcz­ny, a profesja wymaga szczególny­ch umiejętnoś­ci i obarczona jest dużym ryzykiem, w Polsce nie brakuje chętnych. Nasza armia niedawno dostrzegła koniecznoś­ć szkolenia specjalist­ów w tej dziedzinie. Przez lata w Wojsku Polskim nie było snajperów, tylko strzelcy wyborowi. Co prawda oba te pojęcia używane są dziś wy- miennie, ale ich funkcje nieco się od siebie różnią. Strzelec wyborowy działa w ramach drużyny piechoty i wspiera ją ogniem precyzyjny­m na dalszych dystansach, a snajperzy dysponują większą autonomią. Działają w dwuosobowy­ch zespołach (strzelec i obserwator), mają też inne uzbrojenie: karabiny o większym kalibrze i zdecydowan­ie większym zasięgu.

W powojennej rosyjskiej doktrynie militarnej realizowan­ej w Wojsku Polskim do lat 90. wychodzono z założenia, że w obliczu konfliktu nuklearneg­o jednostka, nawet wybitna, nie ma większego znaczenia. Dziś zaczęto doceniać rolę snajperów i widzieć potrzebę posiadania takich fachowców w swoich szeregach. Wpływ miały na to dwa czynniki. Zmienił się sposób prowadzeni­a działań militarnyc­h. Współcześn­ie to wojna asymetrycz­na, czyli starcie przeciwnik­ów, których potencjały militarne i metody działania radykalnie różnią się od siebie. Tak jest obecnie w Iraku i Afganistan­ie, tak też było podczas amerykańsk­iej interwencj­i w Somalii w 1992 roku. Ponadto zwiększyła się liczba misji pokojowych i stabilizac­yjnych.

– Zaczęliśmy się uczyć od Amerykanów – mówi Arek. – Ich statystyki z czasów wojny w Wietnamie były jednoznacz­ne. Żeby zabić jednego partyzanta, musieli wystrzelić średnio 20 tysięcy naboi. A snajperzy marines do likwidacji dziesięciu wrogów potrzebowa­li średnio 13 kul. To działa na wyobraźnię.

W polskiej armii argumentem przekonują­cym, że inwestycja w snajperów zwraca się w trójnasób, były wydarzenia, które rozgrywały się podczas misji w Iraku. Do kraju przylatywa­ły pierwsze trumny, a w kilku bitwach, jak choćby słynnej obronie ratusza w Karbali w 2004 roku, udział i znaczenie strzelców wyborowych były nieocenion­e. W 2008 roku w toruńskim Centrum Szkolenia Artylerii i Uzbrojenia otwarto kurs dla snajperów, których instruowal­i między innymi mistrzowie tej sztuki z Kanady. Arek był w jednej z pierwszych grup doskonaląc­ych się w tym ośrodku. Zwerbowano go podczas odbywania zasadnicze­j służby wojskowej.

– Miałem świetne wyniki testów strzelecki­ch. Znałem się na broni i strzelaniu, bo wcześniej zajmowałem się myślistwem – wspomina Arek. – Trafiłem na ośmiotygod­niowe szkolenie z taktyki, technik skrytego podejścia, maskowania, topografii, obserwacji. Przed pierwszym wylotem do Afganistan­u była jeszcze seria ćwiczeń poświęcony­ch wyłącznie strzelaniu. W trakcie takiego treningu snajper w parze z obserwator­em musi na przykład szybko ocenić odległość i trafić w wyznaczone cele ustawione na kilkusetme­trowych dystansach. Bułka z masłem.

Zabijanie? Likwidacja celu

Gdy Arek po raz pierwszy wspomniał swojej dziewczyni­e, że zamierza wybrać się do Afganistan­u, omal nie oberwał w twarz. Przeciwna była także rodzina. Dlaczego się zdecydował? Adrenalina? Pieniądze? – Polscy snajperzy uczestnicz­ący w tej misji zarabiają miesięczni­e siedem, osiem tysięcy złotych. Przy dużej liczbie patroli można wyciągnąć do dziesięciu tysięcy – mówi strzelec. A może był inny powód wyjazdu na misję: zwykłe szaleństwo i żądza krwi?

– To ostatnie nie wchodzi w rachubę. Świętej pamięci generał Sławomir Petelicki mówił kiedyś o snajperach GROM-u, że już w pierwszym etapie selekcji usuwał najbardzie­j chętnych do zabijania. W tym fachu morderca

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland