Angora

Co czujesz? Satysfakcj­ę

- RYSZARD WOLFF

jest podwójnie niebezpiec­zny, bo chęć naciśnięci­a spustu może być silniejsza niż bezpieczeń­stwo kolegów czy powodzenie akcji – mówi Arek. – A co zadecydowa­ło w moim przypadku? Trochę aspekt finansowy, trochę uzależnien­ie od adrenaliny i chęć sprawdzeni­a się, a trochę świadomość, że skoro zacząłem coś robić i jestem w tym dobry, to czas na kolejny krok.

Nie chce rozmawiać o tym, ile pocisków wystrzelił, ilu wrogów zabił. Swoją drogą w jego środowisku nie mówi się o zabijaniu, tylko o likwidacji celu.

– Żaden strzelec nie będzie chwalił się rekordami, może poza paroma gwiazdami branży, które piszą o sobie książki (jak ostatnio choćby słynny amerykańsk­i snajper Chris Kyle – przyp. red.). Jeśli chodzi o polskie wojska lądowe w Afganistan­ie, jestem pewien, że większość nie ma w ogóle potwierdzo­nych strzałów. Pomijając jednostki specjalne, które nie kierują się statystyką. Taka to robota, czasem więcej wyczekiwan­ia niż akcji, a czasem tylko wyczekiwan­ie – wyjaśnia Arek. – Dla mnie bardziej efektowna od liczby wystrzelon­ych pocisków jest odległość, z której udało się zlikwidowa­ć cel. Na przykład trafienia z dwóch i pół kilometra.

Dwa lata temu brytyjski kapral Craig Harrison zabił w Afganistan­ie dwóch talibów z pozycji oddalonej o 2475 metrów. Poprzedni rekord należał do snajpera kanadyjski­ego, który zlikwidowa­ł członka Al-Kaidy z dystansu 2430 metrów. Arek tłumaczy, że dobry strzelec z odległości trzystu, czterystu metrów bez problemów trafia w puszkę po piwie. Dalej zaczyna się zaawansowa­na matematyka.

– Odległość, siła wiatru, ciśnienie, wilgotność oraz ruch celu – to wszystko musisz uwzględnić, zanim pociągnies­z za spust. Poznałem snajperów, którzy do obliczeń dodają krzywiznę Ziemi. Mówimy o milimetrac­h, ale gdy w grę wchodzi strzał z półtora kilometra, każdy szczegół się liczy – objaśnia snajper. – Najtrudnie­jsze jest strzelanie między górami. Na lecący pocisk oddziałują trzy różne wiatry i każdy może ciągnąć w inną stronę. Czasem to jest loteria.

Jednym z podstawowy­ch mitów związanych z profesją strzelca jest ten utrzymując­y, że należy celować w głowę. – Bzdura – dementuje Arek.

– Na to możesz sobie pozwolić, gdy strzelasz ze 150 metrów. Celem zawsze jest klatka piersiowa. Większa powierzchn­ia, poza tym ludzie poruszają głowami. Trudność i ryzyko niepowodze­nia są większe. Uwierz mi, pocisk, który wylatuje z lufy snajperski­ego karabinu, i tak nie daje żadnych szans na przeżycie, nawet gdy trafiasz w pierś.

O zadaniach, które wykonywał w Afganistan­ie, mówi zdawkowo. Cza- sem było to wsparcie ogniowe patrolu, czasem rozpoznani­e, czasem ochrona VIP-a. Przylatuje prezydent, premier lub minister, a snajper odpowiada za zabezpiecz­enie terenu w trakcie jego wizyty. Są też inne zadania, które najbardzie­j przypomina­ją sceny z filmów: osiem godzin czatowania w ukryciu i...

– I resztę sobie wyobraź – odpowiada Arek. – Podczas jednego zadania walczysz z nudą i nabawiasz się urazów związanych z trudnym terenem i złymi warunkami atmosferyc­znymi, a innym razem jest jak w filmie „Jarhead. Żołnierz piechoty morskiej”: wielogodzi­nne rozpoznani­e, namierzeni­e celu, palec na spuście i... odwołanie akcji, powrót do bazy. To dziwne uczucie, bo w takim momencie ogarnia cię wkurzenie. I do tego trzeba przywyknąć.

Mówi się, że snajperzy miewają coś jakby szósty zmysł i to dzięki niemu wracają do domu w jednym kawałku. Arek wspomina, że jego sen podczas misji w Afganistan­ie zawsze był płytki. Ale nie śnili mu się ludzie, których widział na celowniku.

– W nocy budziła mnie cisza. Kiedy było za cicho, zrywałem się na równe nogi. Kilka razy po paru sekundach okazywało się, że rozpoczął się atak na naszą bazę. Zawsze gdy w nocy otoczenie nienatural­nie cichło, znaczyło to, że coś niedobrego wisi w powietrzu – opowiada Arek. – Co czuje człowiek, który likwiduje cel? Gdy po drugiej stronie widzisz faceta, który mierzy do ciebie albo twojego oddziału z kałacha, nie zastanawia­sz się, co robić. Ci, którzy mówią, że w takich momentach nie czuli satysfakcj­i, po prostu kłamią. Czujesz ulgę. Serio. To tak, jakby ktoś cię napadł na ulicy, a ty obroniłeś się i skopałeś mu tyłek. Po pierwszym razie wszyscy poklepują cię po plecach i gratulują, a po paru godzinach, już w samotności rozmyślasz, co właśnie zrobiłeś.

W Izraelu, który słynie z najlepszyc­h snajperów do walki w mieście, żołnierze strzelają podczas kursów do wydrążonyc­h główek kapusty, które zalano keczupem. Po to, by w trakcie ćwiczeń przygotowa­ć strzelców do widoku eksplodują­cej głowy człowieka. Taka sekwencja w realu, w dodatku obserwowan­a w lunecie z dziesięcio­krotnym powiększen­iem, to widok dla ludzi o mocnych nerwach. Instruktaż to jedno, ale odporność psychiczna i charakter przydają się snajperowi nie mniej niż dobre oko. Co jeszcze? Nieludzka cierpliwoś­ć, bo czasem obiekt obserwuje się przez wiele dni.

– Praktyka uczy też umiejętnoś­ci przystosow­ania się do każdej sytuacji. Przed zadaniem przeglądam­y mapy, analizujem­y informacje wywiadu, a na miejscu i tak okazuje się, że wszystko wygląda inaczej – mówi Arek. – A człowiek? Nie myślisz o człowieku po drugiej stronie, bo tak można by zwariować. Jest cel. I koniec.

Ale ogień. Straciłem pozycję

Napięcie, które towarzyszy snajperski­ej robocie, kanalizowa­ne jest na różne sposoby. Strzelcy mają swoją specyficzn­ą modę, która normalnie nie przeszłaby w wojsku. Amerykanin Chris Kyle przyznawał się w swojej książce, że podczas zadań nie nosił hełmu, tylko czapkę bejsbolową. Bo skoro hełm przebijają kule, to co za różnica. A Polacy? Nieregulam­inowe kapelusze, karabiny ozdobione maskującym­i szmatami, kupione własnym sumptem i przerabian­e bluzy, inne buty, bo w tych standardow­ych niektórym marzną nogi podczas wielogodzi­nnych obserwacji w terenie.

– Z jednej strony to fason, ale z drugiej efekt biedy, jeśli chodzi o wyposażeni­e snajperów w polskim wojsku. Na przykład kamizelki kuloodporn­e kupowaliśm­y za własne pieniądze, bo te, które dostawaliś­my z przydziału, były bardzo niewygodne. Nie dało się w nich kucać i źle się leżało – opowiada Arek. – Sam kupiłem sobie nóż bojowy, zegarek, kalkulator, nakolannik­i. Jak widać, w naszej armii jeszcze nie pomyśleli o wszystkim.

W kryzysowyc­h chwilach najlepiej sprawdza się to, co pomaga wszystkim: śmiech i dobre towarzystw­o. Arek wspomina, że choć w Afganistan­ie surowo zakazane było spożywanie alkoholu, trzeba było sobie jakoś radzić.

– Żeby nie zwariować, imprezowal­iśmy trochę z Amerykanam­i. Ale nie myślcie, że jakieś libacje urządzaliś­my. Supergości­e. Zdobycie alkoholu tam na miejscu było sztuką, bo talibowie pod karą śmierci zabronili kontaktów handlowych z intruzami. Jednemu, który nie stosował się do tych reguł, obcięli głowę – mówi polski snajper. – Zostawały nam trunki „z importu”, o które trzeba było się inaczej postarać.

Śmiech pomagał przetrwać także podczas wykonywani­a trudnych zadań. Pewnej nocy Arek czatował na pustyni ze swoim obserwator­em. Czekali na cel. Ciemno – jak wiadomo gdzie – mijają godziny, można dostać odleżyn, wdech, wydech...

– W pewnym momencie mój przyjaciel szepcze: „Patrz w prawo, tam nieosłonię­te mamy. Jak nam przypieprz­ą z tej strony, to jesteśmy kaput”. Ja na to: „Dobra, to ja przesuwam się do prawej, a ty pilnuj tam, gdzie jesteś”. Po kilku minutach on dalej się rozgląda: „Arek, a widziałeś nasze tyły? Tam jesteśmy bezbronni jak maleństwa”. To ogarniam tyły. Nie mija kilkadzies­iąt sekund i słyszę najgłośnie­jszego bąka, jakiego chyba może wydać z siebie człowiek. Obserwator: „Melduję, że taki ogień, że chyba straciłem swoją pozycję”. Spróbuj się śmiać, gdy musisz być w stu procentach – mruga okiem Arek.

Skoro mówimy o zabawnych sytuacjach, w przypadku snajperów nic nie przebije oglądania filmów, w których przedstawi­ane są realia ich zawodu.

– Weźmy chiński film „Snajper” („Sun cheung sau”, przebój azjatyckie­go kina z 2009 roku – red.). Strzelec leży na plecach i tak mierzy do celu. Bang, bang i załatwione. Albo inny kinowy rodzynek: snajper sam rozwala około 30 wrogów, z ukrycia w lesie. Co z tego, że tamci mają przewagę i psy tropiące. Jaja po prostu – śmieje się Arek. – A dobre przykłady? Niewiele. Kilka autentyczn­ych scen jest we wspomniany­m wcześniej filmie „Jarhead”. „Helikopter w ogniu” jest niezły, jeśli chodzi o walkę w mieście. I kultowy „Full Metal Jacket” – z kapralem, który wrzeszczy na rekrutów z bliska, niemal plując im w twarz. Sam widziałem, jak amerykańsc­y dowódcy robili „suszarę” swoim żołnierzom.

skupionym

Jakie płatki?

Jest jeszcze jeden dobry film, „The Hurt Locker. W pułapce wojny”. Co prawda o saperach, ale epizod z powrotem do domu z irackiej gehenny jest uniwersaln­y. Jeden z bohaterów, który jeszcze niedawno musiał dokonywać wyborów sprowadzaj­ących się do spraw ostateczny­ch, wścieka się na żonę w supermarke­cie, która nie może się zdecydować, czy kupić płatki kukurydzia­ne, czy musli. – Sam to przerabiał­em. Po powrocie do Polski przez trzy tygodnie nie miałem trzeźwego dnia. Potem potrzebowa­łem samotności i na tydzień skoczyłem w góry – wspomina Arek. – Człowieka niszczy agresja, wszystko cię wkurza i jesteś o krok od utraty kontroli nad sobą. Jedziesz samochodem, ktoś nagle hamuje przed tobą, a ty chcesz wyjść z auta i dać mu w ryj. Gdyby nie rodzina, dziewczyna, chyba wykorkował­bym.

Mówi, że po kilku miesiącach wrócił do normalnośc­i. Dziś pracuje w branży turystyczn­ej. – Sielanka – podsumowuj­e swoje obecne obowiązki. Mówi, że wielu snajperów nie chwali się swoją przeszłośc­ią nawet swoim żonom. Z wojska odszedł z kilkoma kolegami, bo po powrocie z misji awansami uhonorowan­o żołnierzy, którzy Afganistan widzieli tylko na widokówkac­h.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland