Co czujesz? Satysfakcję
jest podwójnie niebezpieczny, bo chęć naciśnięcia spustu może być silniejsza niż bezpieczeństwo kolegów czy powodzenie akcji – mówi Arek. – A co zadecydowało w moim przypadku? Trochę aspekt finansowy, trochę uzależnienie od adrenaliny i chęć sprawdzenia się, a trochę świadomość, że skoro zacząłem coś robić i jestem w tym dobry, to czas na kolejny krok.
Nie chce rozmawiać o tym, ile pocisków wystrzelił, ilu wrogów zabił. Swoją drogą w jego środowisku nie mówi się o zabijaniu, tylko o likwidacji celu.
– Żaden strzelec nie będzie chwalił się rekordami, może poza paroma gwiazdami branży, które piszą o sobie książki (jak ostatnio choćby słynny amerykański snajper Chris Kyle – przyp. red.). Jeśli chodzi o polskie wojska lądowe w Afganistanie, jestem pewien, że większość nie ma w ogóle potwierdzonych strzałów. Pomijając jednostki specjalne, które nie kierują się statystyką. Taka to robota, czasem więcej wyczekiwania niż akcji, a czasem tylko wyczekiwanie – wyjaśnia Arek. – Dla mnie bardziej efektowna od liczby wystrzelonych pocisków jest odległość, z której udało się zlikwidować cel. Na przykład trafienia z dwóch i pół kilometra.
Dwa lata temu brytyjski kapral Craig Harrison zabił w Afganistanie dwóch talibów z pozycji oddalonej o 2475 metrów. Poprzedni rekord należał do snajpera kanadyjskiego, który zlikwidował członka Al-Kaidy z dystansu 2430 metrów. Arek tłumaczy, że dobry strzelec z odległości trzystu, czterystu metrów bez problemów trafia w puszkę po piwie. Dalej zaczyna się zaawansowana matematyka.
– Odległość, siła wiatru, ciśnienie, wilgotność oraz ruch celu – to wszystko musisz uwzględnić, zanim pociągniesz za spust. Poznałem snajperów, którzy do obliczeń dodają krzywiznę Ziemi. Mówimy o milimetrach, ale gdy w grę wchodzi strzał z półtora kilometra, każdy szczegół się liczy – objaśnia snajper. – Najtrudniejsze jest strzelanie między górami. Na lecący pocisk oddziałują trzy różne wiatry i każdy może ciągnąć w inną stronę. Czasem to jest loteria.
Jednym z podstawowych mitów związanych z profesją strzelca jest ten utrzymujący, że należy celować w głowę. – Bzdura – dementuje Arek.
– Na to możesz sobie pozwolić, gdy strzelasz ze 150 metrów. Celem zawsze jest klatka piersiowa. Większa powierzchnia, poza tym ludzie poruszają głowami. Trudność i ryzyko niepowodzenia są większe. Uwierz mi, pocisk, który wylatuje z lufy snajperskiego karabinu, i tak nie daje żadnych szans na przeżycie, nawet gdy trafiasz w pierś.
O zadaniach, które wykonywał w Afganistanie, mówi zdawkowo. Cza- sem było to wsparcie ogniowe patrolu, czasem rozpoznanie, czasem ochrona VIP-a. Przylatuje prezydent, premier lub minister, a snajper odpowiada za zabezpieczenie terenu w trakcie jego wizyty. Są też inne zadania, które najbardziej przypominają sceny z filmów: osiem godzin czatowania w ukryciu i...
– I resztę sobie wyobraź – odpowiada Arek. – Podczas jednego zadania walczysz z nudą i nabawiasz się urazów związanych z trudnym terenem i złymi warunkami atmosferycznymi, a innym razem jest jak w filmie „Jarhead. Żołnierz piechoty morskiej”: wielogodzinne rozpoznanie, namierzenie celu, palec na spuście i... odwołanie akcji, powrót do bazy. To dziwne uczucie, bo w takim momencie ogarnia cię wkurzenie. I do tego trzeba przywyknąć.
Mówi się, że snajperzy miewają coś jakby szósty zmysł i to dzięki niemu wracają do domu w jednym kawałku. Arek wspomina, że jego sen podczas misji w Afganistanie zawsze był płytki. Ale nie śnili mu się ludzie, których widział na celowniku.
– W nocy budziła mnie cisza. Kiedy było za cicho, zrywałem się na równe nogi. Kilka razy po paru sekundach okazywało się, że rozpoczął się atak na naszą bazę. Zawsze gdy w nocy otoczenie nienaturalnie cichło, znaczyło to, że coś niedobrego wisi w powietrzu – opowiada Arek. – Co czuje człowiek, który likwiduje cel? Gdy po drugiej stronie widzisz faceta, który mierzy do ciebie albo twojego oddziału z kałacha, nie zastanawiasz się, co robić. Ci, którzy mówią, że w takich momentach nie czuli satysfakcji, po prostu kłamią. Czujesz ulgę. Serio. To tak, jakby ktoś cię napadł na ulicy, a ty obroniłeś się i skopałeś mu tyłek. Po pierwszym razie wszyscy poklepują cię po plecach i gratulują, a po paru godzinach, już w samotności rozmyślasz, co właśnie zrobiłeś.
W Izraelu, który słynie z najlepszych snajperów do walki w mieście, żołnierze strzelają podczas kursów do wydrążonych główek kapusty, które zalano keczupem. Po to, by w trakcie ćwiczeń przygotować strzelców do widoku eksplodującej głowy człowieka. Taka sekwencja w realu, w dodatku obserwowana w lunecie z dziesięciokrotnym powiększeniem, to widok dla ludzi o mocnych nerwach. Instruktaż to jedno, ale odporność psychiczna i charakter przydają się snajperowi nie mniej niż dobre oko. Co jeszcze? Nieludzka cierpliwość, bo czasem obiekt obserwuje się przez wiele dni.
– Praktyka uczy też umiejętności przystosowania się do każdej sytuacji. Przed zadaniem przeglądamy mapy, analizujemy informacje wywiadu, a na miejscu i tak okazuje się, że wszystko wygląda inaczej – mówi Arek. – A człowiek? Nie myślisz o człowieku po drugiej stronie, bo tak można by zwariować. Jest cel. I koniec.
Ale ogień. Straciłem pozycję
Napięcie, które towarzyszy snajperskiej robocie, kanalizowane jest na różne sposoby. Strzelcy mają swoją specyficzną modę, która normalnie nie przeszłaby w wojsku. Amerykanin Chris Kyle przyznawał się w swojej książce, że podczas zadań nie nosił hełmu, tylko czapkę bejsbolową. Bo skoro hełm przebijają kule, to co za różnica. A Polacy? Nieregulaminowe kapelusze, karabiny ozdobione maskującymi szmatami, kupione własnym sumptem i przerabiane bluzy, inne buty, bo w tych standardowych niektórym marzną nogi podczas wielogodzinnych obserwacji w terenie.
– Z jednej strony to fason, ale z drugiej efekt biedy, jeśli chodzi o wyposażenie snajperów w polskim wojsku. Na przykład kamizelki kuloodporne kupowaliśmy za własne pieniądze, bo te, które dostawaliśmy z przydziału, były bardzo niewygodne. Nie dało się w nich kucać i źle się leżało – opowiada Arek. – Sam kupiłem sobie nóż bojowy, zegarek, kalkulator, nakolanniki. Jak widać, w naszej armii jeszcze nie pomyśleli o wszystkim.
W kryzysowych chwilach najlepiej sprawdza się to, co pomaga wszystkim: śmiech i dobre towarzystwo. Arek wspomina, że choć w Afganistanie surowo zakazane było spożywanie alkoholu, trzeba było sobie jakoś radzić.
– Żeby nie zwariować, imprezowaliśmy trochę z Amerykanami. Ale nie myślcie, że jakieś libacje urządzaliśmy. Supergoście. Zdobycie alkoholu tam na miejscu było sztuką, bo talibowie pod karą śmierci zabronili kontaktów handlowych z intruzami. Jednemu, który nie stosował się do tych reguł, obcięli głowę – mówi polski snajper. – Zostawały nam trunki „z importu”, o które trzeba było się inaczej postarać.
Śmiech pomagał przetrwać także podczas wykonywania trudnych zadań. Pewnej nocy Arek czatował na pustyni ze swoim obserwatorem. Czekali na cel. Ciemno – jak wiadomo gdzie – mijają godziny, można dostać odleżyn, wdech, wydech...
– W pewnym momencie mój przyjaciel szepcze: „Patrz w prawo, tam nieosłonięte mamy. Jak nam przypieprzą z tej strony, to jesteśmy kaput”. Ja na to: „Dobra, to ja przesuwam się do prawej, a ty pilnuj tam, gdzie jesteś”. Po kilku minutach on dalej się rozgląda: „Arek, a widziałeś nasze tyły? Tam jesteśmy bezbronni jak maleństwa”. To ogarniam tyły. Nie mija kilkadziesiąt sekund i słyszę najgłośniejszego bąka, jakiego chyba może wydać z siebie człowiek. Obserwator: „Melduję, że taki ogień, że chyba straciłem swoją pozycję”. Spróbuj się śmiać, gdy musisz być w stu procentach – mruga okiem Arek.
Skoro mówimy o zabawnych sytuacjach, w przypadku snajperów nic nie przebije oglądania filmów, w których przedstawiane są realia ich zawodu.
– Weźmy chiński film „Snajper” („Sun cheung sau”, przebój azjatyckiego kina z 2009 roku – red.). Strzelec leży na plecach i tak mierzy do celu. Bang, bang i załatwione. Albo inny kinowy rodzynek: snajper sam rozwala około 30 wrogów, z ukrycia w lesie. Co z tego, że tamci mają przewagę i psy tropiące. Jaja po prostu – śmieje się Arek. – A dobre przykłady? Niewiele. Kilka autentycznych scen jest we wspomnianym wcześniej filmie „Jarhead”. „Helikopter w ogniu” jest niezły, jeśli chodzi o walkę w mieście. I kultowy „Full Metal Jacket” – z kapralem, który wrzeszczy na rekrutów z bliska, niemal plując im w twarz. Sam widziałem, jak amerykańscy dowódcy robili „suszarę” swoim żołnierzom.
skupionym
Jakie płatki?
Jest jeszcze jeden dobry film, „The Hurt Locker. W pułapce wojny”. Co prawda o saperach, ale epizod z powrotem do domu z irackiej gehenny jest uniwersalny. Jeden z bohaterów, który jeszcze niedawno musiał dokonywać wyborów sprowadzających się do spraw ostatecznych, wścieka się na żonę w supermarkecie, która nie może się zdecydować, czy kupić płatki kukurydziane, czy musli. – Sam to przerabiałem. Po powrocie do Polski przez trzy tygodnie nie miałem trzeźwego dnia. Potem potrzebowałem samotności i na tydzień skoczyłem w góry – wspomina Arek. – Człowieka niszczy agresja, wszystko cię wkurza i jesteś o krok od utraty kontroli nad sobą. Jedziesz samochodem, ktoś nagle hamuje przed tobą, a ty chcesz wyjść z auta i dać mu w ryj. Gdyby nie rodzina, dziewczyna, chyba wykorkowałbym.
Mówi, że po kilku miesiącach wrócił do normalności. Dziś pracuje w branży turystycznej. – Sielanka – podsumowuje swoje obecne obowiązki. Mówi, że wielu snajperów nie chwali się swoją przeszłością nawet swoim żonom. Z wojska odszedł z kilkoma kolegami, bo po powrocie z misji awansami uhonorowano żołnierzy, którzy Afganistan widzieli tylko na widokówkach.