Polski nóż w plecach Rzeszy
Rozdział 7
W tym miejscu docieramy do sedna koncepcji wyłożonej w tej książce. Z analizy poczynionej w poprzednim rozdziale wynika, że już w roku 1942 – po wspólnym powaleniu komunistycznego molocha – położenie Polski względem Niemiec znacznie by się poprawiło w porównaniu z rokiem 1939. Już wtedy konflikt z Rzecząpospolitą mógłby być dla Wehrmachtu, walczącego jednocześnie z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi, niezwykle kłopotliwy iw długiej perspektywie wręcz zabójczy.
Wojsko Polskie biłoby się w lepszych warunkach niż we wrześniu roku 1939. Byłoby silniejsze i lepiej uzbrojone, mogłoby liczyć na wschodnich sojuszników i – co najważniejsze – stanęłoby do boju tylko z jednym wrogiem, a nie z dwoma. Pierwszy bowiem, z pomocą drugiego, zostałby wcześniej wyeliminowany. Jest oczywiste, że lepiej byłoby walczyć w 1942 roku z samymi Niemcami niż w 1939 roku z Niemcami i Sowietami.
Polska, biorąc razem z Niemcami udział w wojnie ze Związkiem Sowieckim, osiągnęłaby to, co Brytyjczycy nazywają one out, one to go, czyli „jeden z głowy, został jeszcze jeden”.
Wyobraźmy więc sobie teraz, że do konfliktu polsko-niemieckiego nie dochodzi, co wydaje się niemal pewne. W odpychającym sojuszu z III Rzeszą dociągamy jakoś do roku 1944 czy 1945. Czyli przeczekujemy niemal do końca wojny, do ostatecznego starcia Niemiec z aliantami zachodnimi. Starcia, które niezależnie od tego, czy alianci rzeczywiście wylądowaliby na kontynencie – jak napisałem w przedstawionym na początku książki scenariuszu alternatywnym – musiało się zakończyć kapitulacją Rzeszy na początku sierpnia 1945 roku.
Wtedy bowiem Stany Zjednoczone miały już bombę atomową i Hitler nie mógłby dłużej prowadzić wojny. Niemcy musiałyby się poddać. A nawet gdyby Führer nie chciał dopuścić do siebie tego oczywistego wniosku, Amerykanie zapewne bez większych skrupułów pokazaliby mu, że nie jest to zbyt rozsądne. Tak jak potraktowali Hiroszimę i Nagasaki, mogliby potraktować na przykład Hamburg i Drezno. Zamiast bomb burzących i zapalających na te niemieckie miasta spadłyby bomby atomowe. To byłby koniec drugiej wojny światowej.
Tu uwaga na marginesie: Andrzej Wielowieyski zakłada, że po pokonaniu Związku Sowieckiego Niemcy mogliby przerzucić do Eu- ropy Zachodniej tyle dywizji, że do alianckiego lądowania na kontynencie dojść by nie mogło. Wojna według niego skończyłaby się więc albo zrzuceniem na Niemcy bomby atomowej i ich bezwarunkową kapitulacją, albo zawarciem przez Wielką Brytanię i Amerykę kompromisowego pokoju z Rzeszą. W ten sposób druga wojna światowa, tak jak w rzeczywistości, zamieniłaby się w zimną wojnę. Tyle że zamiast Sowietów przeciwnikiem Anglosasów była- by III Rzesza. Do takiego poglądu skłania się również profesor Stanisław Żerko.
Ostatni scenariusz wydaje się jednak mało prawdopodobny. Wielka Brytania miała bowiem dwie okazje, aby zawrzeć separatystyczny pokój z Niemcami – w 1940 roku po upadku Francji iw roku 1941, gdy na Wyspy przyleciał z ofertą pokojową Rudolf Hess. Z okazji tych Londyn nie skorzystał, liczył bowiem, że do wojny przeciwko Rzeszy przystąpią Związek Sowiecki i Stany Zjednoczone. Z chwilą wejścia do konfliktu tego ostatniego państwa wojna zaś toczyła się już – jak podkreśla Tymoteusz Pawłowski – „po amerykańsku”. Jej celem nie było zawarcie pokoju, ale doprowadzenie do całkowitej, ostatecznej klęski przeciwnika, jego bezwarunkowej kapitulacji. Amerykanom chodziło o wyeli- minowanie z gry konkurenta do globalnej dominacji. W takim konflikcie na kompromisowy pokój nie ma miejsca.
Wróćmy więc do sytuacji sprzymierzonej z Rzeszą Polski na przełomie lat 1944 i 1945. Niemcy z polską pomocą kilka lat wcześniej rozbili Związek Sowiecki, ale na froncie zachodnim sytuacja naszego sojusznika wygląda katastrofalnie. Udział w wojnie Stanów Zjednoczonych –z ich gigantycznym potencjałem, jakiego nie miało jeszcze żadne państwo w dziejach świata – powoduje, że szala zwycięstwa przechyla się coraz bardziej na stronę aliantów zachodnich.
Coraz więcej dywizji niemieckich przerzucanych jest do walki z tymi przeciwnikami. Na Wschodzie pozostają tylko mniej wartościowe jednostki. Nieopierzone wyrostki plus weterani, którzy nabawili się reumatyzmu jeszcze w okopach pod Verdun. Sytuacja taka otworzyłaby przed Polską wielką szansę na pozbycie się wreszcie „przymusowego” sojusznika.
Rzeczpospolita powinna była zachować się na tym etapie wojny tak jak Rumunia i Węgry, a więc państwa Europy Środkowo-Wschodniej rzeczywiście sprzymierzone z III Rzeszą, które w obliczu załamywania się Niemiec na froncie zachodnim rozpoczęły tajne negocjacje z Anglosasami. Brytyjczycy i Amerykanie prowadzili takie rozmowy niezwykle chętnie, rozumieli bowiem, że odpadnięcie od Osi kolejnych elementów sojuszu osłabia III Rzeszę i przybliża moment jej kapitulacji.
Nie ma powodu przypuszczać, że gdyby Polska dociągnęła w aliansie z Hitlerem do końca wojny, zachowałaby się inaczej. Byłoby to jedyne logiczne rozwiązanie. Już w lutym 1939 roku, po powrocie z wizyty w Warszawie, szef włoskiej dyplomacji Galeazzo Ciano zakładał, że w razie wojny na zachodzie Europy między Niemcami i Włochami z jednej strony a Francją i Wielką Brytanią z drugiej „Polska długo czekać będzie z bronią u nogi, by przyłączyć się w końcu do zwyciężających”. Właśnie tak należało tę wojnę rozegrać.
Czytelników bojowo nastawionych wobec Niemiec uspokajam więc. Oczywiście podczas drugiej wojny światowej należało bić się przeciwko Niemcom. Ale nie wtedy, gdy byli najsilniejsi, lecz gdy byli najsłabsi. Nie w roku 1939, ale w 1945. Wojny, czego Polacy nie potrafią zrozumieć, są bowiem od tego, żeby prowadzić je w dogodnych okolicznościach i je wygry-