O sobie samym
Czasami piosenka musi się przeleżeć, żeby wyciągnięta po latach niczym dżin z butelki zaczarować wszystkich słuchaczy. Tak było i w naszym przypadku. Robert Gawliński w 1986 roku rozwiązał swoją grupę Madame, ale przecież nie odłożył gitary i nie stracił twórczej weny, a nawet zaryzykowałbym twierdzenie, że nie czując presji zespołu, mógł komponować muzykę, która, jak sam mówi, mu „leżała”. W takich okolicznościach powstała ballada, bardzo melodyjna i nastrojowa, którą nawet zaaranżował i nagrał z kolegami z różnych „stodolanych” zespołów, bowiem Robert był wtedy związany z klubem Stodoła. Nie zachowało się nagranie, ale według tych, którzy pamiętają, różniło się ono znacznie od tej wersji piosenki O sobie samym, która miała ujrzeć światło dzienne po kilku latach. Zaczynała się od razu od zwrotki, słychać w niej wyraźnie sekcję instrumentów dętych i w ogóle wzorowanie się autora na brzmieniu zespołu Waterboys. Był wszakże jeszcze jeden powód, dla którego kompozycja nie „poszła w świat”, otóż artysta nie bardzo potrafił poradzić sobie z tekstem. A ponieważ wychodzi z założenia, że nie ma co działać na siłę i, w razie potrzeby, napisze sobie inny przebój, całą sprawę odłożył.
Aż tu w 1991 roku przystąpił do organizowania nowego zespołu. To były Wilki, które szybko zdobyły popularność, ale – co najważniejsze – kontrakt w wytwórni MJM i szykowały się do nagrania pierwszej płyty.
– Najpierw pomyślałem, żeby tę piosenkę dać na nasz album – wspomina Robert Gawliński. – Ale z czasem wydało mi się, że nie pasowała do pozostałych propozycji. Była jakaś taka zbyt klasyczna, za bardzo, powiedzmy, folkowa. Zresztą w miarę prac przychodziły mi do głowy nowe pomysły, może bardziej nowoczesne i postanowiłem, że nie będę się zajmował rzeczami, które powstały wcześniej. No i poza tym nie miałem pomysłu na tekst.
Minęły cztery lata, Robert rozwiązał swój następny zespół i postanowił oddać się solowej karierze. Miał świadomość, że wśród tych odrzuconych utworów może, jak powiadał, „mniej nowoczesnych” są i takie, do których warto byłoby wrócić. Przesłuchał nagrania wykonane w Sali 06 w Stodole i pomyślał, że gdyby tak zmienić aranżację i w ogóle cały układ utworu, to byłby to niezły kawałek. Tyle że wciąż nie miał pomysłu na tekst.
– Byłem wtedy chory – wspomina. – Grypa, z nosa mi kapało, a Monika (żona) leczyła mnie gorącą herbatą, i krupnikiem. Nastrój miałem niedobry, nie tylko ze względu na chorobę. Kilka dni wcześniej dowiedziałem się, że Staszek Sojka rozstał się ze swoją żoną, zaraz po tym, że Grzesiek Ciechowski opuścił Małgosię i dziewczynki. Bardzo to przeżywałem. No i lecznicze działanie krupniku i herbaty jeszcze spotęgowało mój zły nastrój spowodowany wiadomościami o moich przyjaciołach. I nagle poczułem, że mam… natchnienie, że napiszę piosenkę o rozstaniach, że żyjemy w jakimś pędzie. Po prostu w głowie pojawiły mi się słowa „kiedy tak patrzysz na mnie i czuję twój lęk, taki sam jak mój. Przed nieznanym”. Kończyła się ta fraza wyrażeniem „sam o sobie samym”. Miałem wątpliwości, bo nie spotkałem się nigdy z takim sformułowaniem i w ogóle wydało mi się nielogiczne. Ale Monika mnie uspokoiła, że może być i tak zostało (ale widocznie cień obawy pozostał, bo piosenka nosi tytuł „O sobie samym” – przyp. A.H.)
To miała być i zresztą jest bardzo osobista piosenka Roberta, zawierająca także uniwersalne przesłanie do wszystkich. Tę intymność postanowił podkreślić nietypowym, jak na rockowego artystę, wykonaniem. Pomyślał o rodzaju melorecytacji z akompaniamentem akustycznej gitary. Większość tekstu miała być wygłoszona, niewielka część wana.
– Wszedłem do studia z takim postanowieniem – opowiada. – Zacząłem po swojemu, a Leszek Kamiński (reżyser nagrania – przyp. A.H.) z reżyserki krzyczy: „Śpiewaj! śpiewaj!”, Ja na to, że ma być melorecytacja, a on to swoje: „Śpiewaj!”. W końcu mu uległem i wygląda to na pół mówione, pół śpiewane. W sumie dobrze wyszło.
Bardzo dobrze. Pierwszy solowy album Roberta Gawlińskiego przyniósł aż trzy notowane na listach przeboje, z których O sobie samym dotarł do drugiego miejsca i nie opuszczał zestawienia przez dziewiętnaście tygodni.
Ta piosenka miała mieć i inne życie. Filmowe. Mimo że całą muzykę (nagrodzoną!) do filmu Prowokator reżyserowanego przez Krzysztofa Langa napisał Michał Lorenc, producenci postanowili zakończyć obraz mocnym akcentem. Piosenką O sobie samym umieszczoną pod napisami końcowymi. Transakcja była wiązana. Robert daje piosenkę, filmowcy kadry z filmu do teledysku. Ba, wydano nawet płytę ze ścieżką dźwiękową, na której znalazła się i nasza piosenka. Tyle że… nie usłyszeli jej widzowie w kinie. Ostatecznej umowy nie zawarto i jedynym świadectwem niedoszłej współpracy jest wspomniany teledysk.
śpie-
halber@onet.eu Felietony do słuchania w soboty na antenie Programu Pierwszego Polskiego Radia SA,
około godz. 19.15
Była gospodyni domowa, która w 2009 roku zachwyciła świat swoim anielskim głosem, nagrała już czwartą płytę! Laureatka brytyjskiej edycji programu Mam talent tym razem zaśpiewała utwory z filmów i scen teatralnych. I mamy nowe, przepiękne interpretacje Somwehere Over The Rainbow z „Czarnoksiężnika z Oz”, Bring Him Home z „Nędzników”, Out Here On My Own ze „Sławy” („Fame”) czy Memory z „ Kotów”. Piosenkarce w dwóch kompozycjach towarzyszy jej idol – Donny Osmond, a w jednym – Michael Crawford. Cudne dźwięki.
Sony. Cena ok. 40 zł.
Najnowszy, podwójny album T. Love ma być próbą pokazania źródeł rock’n’rolla. To przeplatanka surowego bluesa z countrowo- dylanowskim duchem, nagrana starą, analogową metodą. Raz w żywych i wesołych, kiedy indziej w smętnych klimatach. Jestem pod dużym wrażeniem tekstu do kawałka Lucy Phere. Życiowa prawda. Nie brakuje jej także w utworze Moja kobieta. Tyle że byłem zażenowany dawką wulgaryzmów. Ja wiem, że czasem trzeba dobitnie, z grubej rury, ale czuję niesmak. Cóż z tego, skoro muzykom, którzy nagrali kawał niezłej muzy i śpiewają Jedziemy do raju na haju – na front pod prąd… („Frontline”), wybacza się wiele. Bo choć to powrót do korzeni, to chłopaki wyraźnie się rozwijają.
EMI. Cena ok. 40 zł.
Quentin Tarantino tym razem nakręcił western. Na ścieżce dźwiękowej oprócz nowych utworów nie mogło więc zabraknąć klasyków Ennia Morriconego! Reżyser wykorzystał też kompozycje Luisa Bacalova, Argentyńczyka znanego z pisania muzyki do filmów włoskich (ech, te klimaty lat 60.), a także Jamesa Browna z 2Pakiem, czy Jerry’ego Goldsmitha z Patem Methenym. Nie korzystał z nowych technologii, a z przepastnej szafy ze zbiorem płyt winylowych. Czasem uroczo trzeszczących. Zakręcony ten Tarantino i takie są jego filmy. Więc nawet ballady tworzące „preriowe tło” nie mogły być inne.
Universal. Cena ok. 50 zł.