Dupka na buty, garbik i fajeczka
Człowiek-Zagadka: tak określa się w środowisku skoczków narciarskich Piotra Żyłę. Na pytanie o genezę tego określenia trudno uzyskać jednoznaczną odpowiedź, ale jedno z najbardziej wiarygodnych wyjaśnień mówi, że po prostu nigdy nie wiadomo, co Piotr za chwilę powie. I ilu po tej wypowiedzi zyska nowych fanów w internecie.
Zawodnik Wisły Ustronianki, który w minioną środę obchodził 26. urodziny, słynie bowiem z niezwykle barwnego języka.
– Naprawdę tego nie przygotowuję wcześniej, jakoś tak samo wychodzi – śmieje się skoczek, pytany o ten talent. – Mówię, co myślę, a potem sam się dziwię, że wszyscy to powtarzają. Ale powoli się do tego przyzwyczajam, widocznie tak już musi być.
– Piotrek miał tak od zawsze – potwierdza jego pierwszy trener Jan Szturc. – Znam go od malucha, chodził z moim synem do szkoły, czasem wpadał do nas się pobawić. Już wtedy trzymały się go żarty i dowcipy.
Żyła zyskał popularność w lutym 2012 roku, gdy na skoczni w Vikersund poleciał 232,5 m, bijąc nieoficjalny rekord Polski w długości skoku.
– Wyleciałem z progu, myślę, o kurde, nic z tego nie będzie, bo coś mnie jakby za d... złapało. Ale leciałem, leciałem, leciałem i widzę ostatnią czerwoną linię. Jeszcze trochę mnie rzuciło, to wylądowałem, i to telemarkiem, bo to przecież nie było aż tak daleko – opowiadał w swoim stylu wiślanin.
To lądowanie chyba go zresztą specjalnie nie ucieszyło, bo jego marzeniem jest... widowiskowy upadek.
– Dokładniej rzecz biorąc, marzę o takim skoku, czy to na mamucie, czy na normalnej skoczni, żeby ją przeskoczyć, to znaczy lecieć tak długo, żeby się już nie dało ustać lądowania – zwierza się skoczek. – Dwa razy już byłem blisko spełnienia tego marzenia, ale w seriach próbnych i na treningach Pucharu Kontynentalnego: w Courchevel i chyba w Klingenthal, ale to nie były konkursy, więc szkoda mi było kombinezonu. No to lądowałem wcześniej, bez upadków.
Na ziemię solidnie grzmotnął za w Oberstdorfie, i to na 217. metrze.
– Tam nie przeskoczyłem skoczni, tylko się pogubiłem. Obniżono rozbieg, nie wiedziałem, ile skoczyli zawodnicy przede mną, coś mi mówiło, że może nawet będzie ciężko przeskoczyć bulę. A tu nagle na progu miałem 96 kilometrów na godzinę, dobre warunki, więc sobie lecę, lecę, mijam linię po linii i nagle tracę orientację, czy to daleko czy nie, no to docisnąłem do ziemi,
to a chwilę potem leżałem. To nie miało nic wspólnego z moim marzeniem – wyjaśnia spokojnie Żyła. – W ogóle to się nie ma co bać, bo mamy skakać, czyli latać, a nie z buli zjeżdżać – dodał, parskając ze śmiechu.
Od pobicia rekordu minął już prawie rok. W tym czasie rozbudowała się także teoria skoku samego zawodnika.
– Teraz to jest tak: dupka na buty, garbik i fajeczka – objaśnił po pierwszym w historii konkursie Pucharu Świata w rodzinnej Wiśle, gdzie zajął najlepsze w karierze szóste miejsce. – Mam wyjaśnić? To idzie tak: dupka na buty to przysiad zaraz po ruszeniu z progu, garbik to taka moja mocno skulona sylwetka na rozbiegu, a fajeczka to szybki mocny wyprost po wyjściu z progu.
Bywa jednak i tak, że do dobrego skoku potrzeba czegoś więcej.
– Czuję się jak ta wiewiórka z komedii o Czerwonym Kapturku. Jak wypiła kawę, to od razu strasznie szybko biegała. Ja normalnie nie piję kawy, ale przed zawodami jedną strzeliłem i teraz jestem właśnie jak ta wiewiórka – opisywał swoje odczucia po jednym z konkursów.
Niezbędnym czynnikiem pozostają warunki atmosferyczne.
– Trzeba na ciąga trafić, a potem jakoś idzie – to najkrótsza definicja długiego skoku.
Po wypowiedzi w Wiśle skoczek nie ma także spokoju u kolegów z zespołu. – Teraz wszyscy mówią do mnie „Garbik Fajeczka”. Ważne, że jest wesoło – przyznaje.
Żyła twierdzi, że tylko na pozór jest najweselszym polskim skoczkiem. – A kto nim jest? Krzysiek Miętus chyba. Wszystko zależy od humoru, nastroju. Czasem mamy dobry i wszyscy fajnie się bawią – przekonuje zawodnik.
Żyła w Wiśle jest już postacią popularną. Czasami porównywaną z Adamem Małyszem.
– Eeee tam. I tak wszystko zostaje w rodzinie, bo moja żona to kuzynka Adama – bagatelizuje popularność lider Wisły Ustronianki. – Ale nie ma co kryć, że fajnie skacze się u siebie. Jak zobaczyłem tych wszystkich kibiców na Malince, to przed pierwszym skokiem z nerwów nie mogłem butów zapiąć. Tak mi się ręce trzęsły.
Czasami Żyła buty z zapięciami zamienia na wiązane. – Piłka to moje hobby. Gram od zawsze, zazwyczaj w ataku, ale jak jest potrzeba, to na innych pozycjach też. Występuję w lidze amatorskiej szóstek, każda część Wisły ma swoją drużynę. Nasza kiedyś nazywała się Głębczester, bo mieszkamy w Wiśle-Głębcach, ale teraz mamy sponsora i zmieniliśmy nazwę – opowiada sportowiec. – Lubię też siatkówkę, byłem nawet na Lidze Światowej. Na zgrupowaniach gramy w siatkę, ale nie wszystkie zagrania zawodowców udaje mi się powtórzyć (śmiech).
– Oglądam czasem mecze z udziałem Piotrka i uważam, że spokojnie mógłby się znaleźć w czwartoligowym zespole z Wisły – potwierdza Jan Szturc.
Większość czasu pochłaniają jednak narty. – Dobrze, że nie mam problemów z wagą, więc dieta mi nie doskwiera. Jakoś szybko mi się to wszystko spala na treningach – mówił podczas połączonej z obiadem konferencji przed rozpoczęciem obecnego sezonu.
Żyła budzi sympatię także u rywali. Trudno jednak, żeby było inaczej, skoro także pod ich adresem wypowiada się, hm, niestereotypowo.
– Myślałem, że już mogę iść sobie potrenować, a tu Martin Koch skoczył krótko i awansowałem do konkursu. Muszę mu się zrewanżować. Chyba mu flaszkę postawię – wypalił rok temu w Zakopanem. – Chociaż z drugiej strony, gdyby ktoś do mnie przyszedł z flaszką po ze- psutym skoku, to chybabym mu tą flaszką w łeb strzelił – taką kontynuację tej wypowiedzi można znaleźć w nonsensopedii.
Na ciepłe słowo mogą też liczyć koledzy z reprezentacji. – Bałem się o niego, bo mu nartami kiwało, ale potem patrzę, leci. Widzę, że jest OK. To dobrze, bo to fajny chłopak, nawet z nim w pokoju mieszkam i da się żyć – tak komentował jeden ze skoków Macieja Kota.
Jan Szturc podkreśla, że poczucie humoru skoczka często przydawało się w czasie treningów i zgrupowań. – Ten jego naturalny talent nieraz pomagał nam rozładować ciężką atmosferę – twierdzi szkoleniowiec. – Wiadomo, jak to na obozach, mała grupa ludzi przebywa ze sobą non stop, czasem coś nie wychodzi, czasem ktoś ma trudniejszy dzień. Ale Piotrek potrafił sobie z tym poradzić i dosłownie „detonował” problem.
Kabaretowy talent Żyły spełniłby się zapewne także na scenie.
– Bo ja wiem? Lubię się pośmiać, oglądam Ani Mru-Mru i Kabaret Moralnego Niepokoju, ale wolę chyba na nich patrzeć, niż występować – przyznaje skoczek.
Nie może więc dziwić, że na zgrupowaniach w pokojach polskich skoczków dominują komedie. – W Kuusamo oglądaliśmy „Milczenie owiec”. No i nie poszło nam – tłumaczy Piotr Żyła ze śmiechem.
– Sądzę, że stanowiłby dla obecnych kabaretów dużą konkurencję, ale oczywiście trochę żartuję, bo chłopak przede wszystkim ma wielki talent do skakania – dodaje Szturc. – Już jak był mały, to chciał być lepszy od kolegów, ale za tymi chęciami szła ciężka praca. Jak oni oddawali na treningu dziesięć skoków, on jeszcze raz wchodził na skocznię i leciał po raz jedenasty. Jak oni jedenaście, on znowu ich „przebijał”.
Lotnik z Wisły nie ukrywa, że po zakończeniu kariery chciałby zamienić dwie deski na dwa skrzydła.
– Muszę się przyznać, że ledwo wejdę do samolotu pasażerskiego, to właściwie od razu zasypiam i budzą mnie dopiero przed lądowaniem. Nie spałem za to, gdy dwa lata temu w Jeleniej Górze zaproszono nas do aeroklubu i zabrano do szybowców. Na dużej wysokości przejąłem nawet stery. Było super. A jeszcze fajniej się zrobiło, jak zaczęły się akrobacje, jakieś korkociągi, beczki i inne ewolucje. Byłem zachwycony – mówi Żyła. – Myślałem już o zrobieniu licencji, ale od niedawna jestem szczęśliwym tatą Karolinki, więc cały wolny czas poświęcam rodzinie. Ale chodzi mi to po głowie. A jak chodzi, to pewnie kiedyś zejdzie i tym pilotem zostanę (śmiech).
Współpr. ŁUKASZ MADEJ