Nie dam ani złotówki!
Chciałbym się odnieść do artykułu „dojenie Polaków, czy troska o nasze życie?” (ANGORA nr 3), opisującego gorący ostatnio problem radarów. W pełni podzielam stanowisko ogromnej rzeszy Czytelników, że jest to tylko zasilanie budżetu kosztem kierowców. I jest to sprawnie działająca „maszynka ministra Rostowskiego” do łatania dziury budżetowej.
Opiszę to na własnym przykładzie. Jestem kierowcą z 35-letnim stażem. Przez wiele lat jeździłem zawodowo. I nigdy, aż do 2012 roku, nie złamałem żadnego przepisu, nie otrzymałem żadnego mandatu, nie przekroczyłem prędkości. Z natury jestem spokojnym, rozważnym kierowcą. Starałem się jeździć zgodnie z przepisami, co niestety w kilku przypadkach naraziło mnie na złośliwe uwagi innych, szczególnie posiadających ciężką nogę, kierowców. Moja szczęśliwa passa skończyła się wraz z powstaniem Straży Miejskiej w Brzezinach, która powstała tylko w celu zarabiania pieniędzy dla budżetu... I nie tylko. Jedynym miejscem ich pracy są ulice wyjazdowe z miasta. Radar wystawiony przy chodniku, połączony kilkunastometrowym przewodem z radiowozem ukrytym w krzakach. Nie będę się zagłębiał w szczegóły, powiem tylko, że w ciągu 3 – 4 miesięcy otrzymałem kilka mandatów za przekroczenie szybkości o 4, 5, 7, 8 i 10 km powyżej 50 km/godz. Najszybciej mknąłem 60 km/godz. I, niestety, po zebraniu 24 punktów otrzymałem pismo ze starostwa o zwrocie prawa jazdy, z argumentacją, że jestem zagrożeniem dla innych użytkowników drogi. A także skierowaniem na egzamin sprawdzający kwalifikacje kierowcy.
W moim przypadku (kat. A, B, C, T) oznaczało to duże wydatki. Na dzień dzisiejszy (...) na same egzaminy wydałem 1900 zł. Doskonale wiem, co dla kierowcy pracującego zawodowo oznacza utrata prawa jazdy. Ja nie mogłem sobie na to pozwolić i... (...) udało się. Dzięki temu nie straciłem pracy.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ w podobnej sytuacji jak moja jest wielu kierowców, którzy padli ofiarą pazerności naszych władz. Oczywiście, zgadzam się z tezą o konieczności działań służb w dziedzinie poprawy bezpieczeństwa na drogach. Niestety, w obecnym okresie przybrały one wręcz rozmiary zatrważające, obliczone li tylko na szybki zarobek dla państwa. A bezpieczeństwo? Kto by się tym przejmował – przecież to tylko kierowcy są winni i oni ponoszą odpowiedzialność. Przecież lepiej ustawić się w krzakach i spokojnie czekać w ciepłym samochodzie na „naiwniaków”, niż męczyć się pieszymi patrolami po mieście.
A ja, nauczony doświadczeniem, przystępuję do „strajku włoskiego” i nie dam ani złotówki dla min. Rostowskiego i innych potrzebujących. Pozdrawiam innych kierowców.
I tak żył sobie Marian, wszyscy klienci go znali i często dokarmiali (nawet przytył!). Był lubiany i kochany przez właścicieli sklepu, przeze mnie również. Jednakże dnia 10.01.2013 roku Marian odszedł. Jak zwykle chciał przebiec przez ulicę. Zawsze – co przedziwne – rozglądał się na obie strony. I zawsze się to udawało. Ale tego dnia kierowca rozpędzonego samochodu na skrzyżowaniu ulic w Rumi (wspomnę, że przed sklepem znajdują się pasy dla pieszych!) pozbawił życia Mariana. Po prostu go przejechał, nie potrącił. Przejechał, zabił i pojechał dalej. Nawet nie zwalniając. Zabrał nam przyjaciela, bezbronne zwierzę, zabrał nam kota.
I tu apel do kierowców – proszę, zwolnijcie! A gdy zdarzy się Wam potrącić biedne zwierzę, zatrzymajcie się! Pomyślcie, że mogliście pozbawić życia czyjegoś przyjaciela! Na owym skrzyżowaniu zginęło już zbyt wiele zwierząt – Marian, podobnie jak kot mojego narzeczonego, Franek, jak i inny, bezimienny czarny, z białymi łapkami i noskiem, zwariowany kociak, czyjś pies również... Proszę, zwalniajcie... uważajcie na drodze. Bo najpierw kot – dla innych tylko kot – później pies – tylko głupi pies – później dziecko – głupie dziecko, dlaczego nie uważało – później dorosły – przecież mógł się rozejrzeć... (...). przodków, ale także język jednego z państw Unii i jego znajomość jest bardzo mile widziana przez pracodawców, którzy współpracują z Polską, a takich jest wielu.
Stawiam tezę, że to nie Niemcy germanizowali polskich emigrantów, tylko ich polscy rodzice, którzy po przyjeździe tutaj nie rozmawiali z nimi po polsku, czasami ze wstydu przed sąsiadami, czasami, bo sami musieli się uczyć albo pracować, znam takie przypadki. Emigrując, człowiek nie powinien wstydzić się swojego miejsca urodzenia i języka, ale powinien też poznać język i obyczaje kraju, w którym postanowił spędzić życie. Najlepszym przykładem jest chyba obecna emigracja, np. w Wielkiej Brytanii. Pozdrawiam.
PS Dortmund jest pięknym przykładem szacunku Niemców dla Polski i Polaków, wszyscy fani Borussii nauczyli się prawidłowo wymawiać niełatwe przecież nazwiska Polaków, najgorzej idzie im z Piszczkiem, a my, zdeklarowani Polacy, choć z niemieckim obywatelstwem, po każdym dobrym meczu jesteśmy z nich dumni i mamy argument – bez nich nie graliby tak dobrze.