Co się stało z polską flotą?
Obowiązkowa, ale nie darmowa
na jednostkach liniowych wykonawczych, pracowali ludzie odpowiednio wykształceni – inżynierowie komunikacji kolejowej w poszczególnych służbach (specjalizacja Politechnika Warszawska, Politechnika Gdańska i in.), technicy wykształceni przez kilkanaście techników kolejowych, które już dawno nie istnieją, tzw. nadzór techniczny niższego szczebla i robotnicy absolwenci techników i przyzakładowych zasadniczych szkół kolejowych. Obowiązywała dyscyplina służbowa i zależności służbowe jak w wojsku. Nie na darmo PKP nazywano drugą armią.
Najważniejsze z tego wszystkiego było to, że każdy wiedział, co do niego należy i za co odpowiada.
Były jeszcze tzw. służby pomocnicze (...). Fakt, że bez tych ostatnich można się obejść. Tak to mniej więcej wyglądało i zazębiało się. I to nieprawda, że w dawnym PKP był nadmierny przerost administracji.
Pragnę zapytać premiera Tuska i ministra transportu i infrastruktury, co mają do PKP ludzie zatrudnieni w urzędach marszałkowskich czy urzędach wojewódzkich, którzy odpowiadają za fundusze, organizacje i bezpieczeństwo transportu kolejowego?! Niektórzy z nich, szczególnie młodzi, nie jeżdżą pociągami, ponieważ poruszają się samochodami.
Przepraszam, ale przemawia przeze mnie gorycz totalnej porażki. Obecny status kolejarza to zero. Poświęciłem całe swoje dorosłe życie pracy i służbie na kolei. I nie wszystko, co stare, było złe. Biorąc pod uwagę obecny postęp techniczny – transport kolejowy można by wspaniale zorganizować, ale do tego trzeba odpowiednio wykształconych i oddanych ludzi i dużo chęci i poświęcenia! Ale gdzie są szkoły kształcące na dobrym poziomie średni nadzór techniczny, komu one przeszkadzały? W szkołach tych 60 proc. stanowili uczniowie wywodzący się ze starych przedwojennych rodzin kolejarskich. Kolejarz – jak to się mówi – to zawód z dziada pradziada!
Te gorzkie słowa pisze stary emeryt PKP, który nigdy nie był członkiem PZPR – mimo to chwali to, co było dawniej – oczywiście nie wszystko chwali! Moim zdaniem należałoby zastanowić się nad realizacją tak niegdyś głośnego hasła „tiry na tory”, ale jest to zagadnienie na oddzielną dyskusję!
Z poważaniem,
Wiem, że ten tekst jest za długi. Sprawy morza to szeroki temat, ale i tabu polityczne. Temat ocenzurowany. Celowo zapominany i wymazywany z pamięci społeczeństwa z uporem godnym lepszej sprawy. Warto więc przypomnieć, że o dostępie do morza marzyły pokolenia Pola- ków. II RP to zrealizowała. W czasie drugiej wojny światowej Polska Marynarka Wojenna i Polska Marynarka Handlowa kontynuowały walkę z wrogiem, zapisując pamięć o niej złotymi zgłoskami i krwią swoich załóg. Po drugiej wojnie światowej władze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i jej społeczeństwo kontynuowały dzieło II RP, odbudowę i rozbudowę swoich flot, wojennej, handlowej i rybołówstwa dalekomorskiego wraz z zapleczem stoczniowym, naukowym, szkolnictwem morskim i inicjatywami w sferze kultury. Ta odbudowa i rozbudowa odbywała się już na przejętym przez Polskę ponadpięćsetkilometrowym wybrzeżu, ze zniszczonymi portami i ich zapleczem, początkowym brakiem kadr, jednostek morskich. Powrót z tułaczki wojennej naukowców, ludzi morza, oficerów i marynarzy oraz ich zapał i pamięć o marzeniach odbudowy Polski morskiej dokonał cudu. Polska stawała się i stała znaczącym państwem morskim, liczącym się na arenie międzynarodowej, na morzach i oceanach. Była poważnym konkurentem dla państw – potęg morskich. Pozwolę tu sobie przypomnieć odbudowę i rozwój szkolnictwa morskiego, powstającego na całym wybrzeżu, jak Państwowa Szkoła Morska, Państwowa Szkoła Rybołówstwa Morskiego, zasadnicze szkoły rybołówstwa, Szkołę Jungów, Liceum Morskie. A przecież i uczelnie wyższe, jak politechniki, uczelnie ekonomiczne i inne, które rozwijały i tworzyły swoje wydziały o profilu morskim. Rozbudowywano porty, ale też stocznie produkcyjne i remontowe. Zarówno PMH, jak i rybołówstwo dalekomorskie stały się znaczącymi flotami w świecie. PMW wykonywała trałowania na wodach międzynarodowych.
Polskie stocznie budowały statki o różnym przeznaczeniu, w tym i skomplikowane technicznie, dla państw o wielkich tradycjach morskich, nie tylko dla ZSRR, za które – według premiera III RP – płacono butami. Takie wypowiedzi to nie tylko brak znajomości tematu. To kompromitacja. Co się więc stało z polską flotą, polskimi stoczniami? Do władzy w 1989 roku doszli ludzie niemający pojęcia o gospodarce morskiej. Kierowała nimi nienawiść do wszystkiego, co zbudowano w PRL, oraz nauki i naciski „przyjaciół” z Zachodu. Bezrefleksyjna wiara w dogmaty gospodarki rynkowej. Wprowadzony w Polsce w latach 90. liberalizm żeglugowy miał swoje źródła w celowym zaniechaniu przez państwo ochrony własnej floty. Zachód dzięki polskim neofitom solidarnościowym, niekompetentnym ekonomistom i politykom osiągnął, co chciał. Utrącił Polskę na wstępie jako konkurenta na morzu i w stoczniach. Sam natomiast do dzisiaj nie przestrzegał dogmatów, wspierając swoje floty narodowe. UE nadal próbuje wprowadzić administracyjny podział rynku morskiego. Dla nas to zamknięcie polskiej floty na Bałtyku, blokada jej rozwoju. Tłuste kąski, żegluga oceaniczna, ma służyć reszcie naszych „sojuszników”.
UE to nie miłość bliźniego, ale twarda walka konkurencyjna na polu gospodarczym i naukowym. Warto przypomnieć, że polskie stocznie budowały nowoczesne, skomplikowane technicznie statki, nie tylko dla ZSRR, jak chce tego obecna propaganda. Także dla Francji, Norwegii, Hiszpanii, USA, Niemiec, krajów Ameryki Południowej, itd. To PMH i dwa główne przedsiębiorstwa. Polskie Linie Oceaniczne, armator liniowy i Polska Żegluga Morska, tramping, z siecią agentów i przedstawicieli, na całym świecie. A przecież były jeszcze inne, jak PŻB, Gryf, Dalmor, Odra, Transocean, Chipolbrok i wiele innych, jak Polskie Ratownictwo Okrętowe, dokonujące nie tylko ratowania życia i mienia, ale i holowań oceanicznych. To polska bandera, a z nią promocja Polski na całym świecie (...). To przecież tak okrzyczana dzisiaj i propagowana innowacyjność. To praca dla dziesiątek tysięcy ludzi i przedsiębiorstw kooperujących w głębi lądu. To jeden z poważnych leków na kryzys gospodarczy. To wolny dostęp do rynków międzynarodowych. Gdzie to wszystko zniknęło? Politycy, ale i społeczeństwo, powinni pamiętać, że same porty bez własnej floty handlowej, rybołówstwa, stoczni z ich lądowym zapleczem, Marynarki Wojennej, szkolnictwa morskiego w szeroko rozumianym pojęciu są jak drzwi, do których klucz jest w obcych rękach.
W obcych portach często zadawano mi pytanie: Co się stało z waszą flotą? Dlaczego zniknęła jak kamfora, w tak krótkim czasie? Milczałem. To niespotykane w świecie. W normalnym świecie. Na koniec pozwolę sobie podać jako ciekawostkę dla ludzi z lądu, szczególnie polityków. To my, Polacy, wytyczyliśmy bezpieczne nawigacyjnie przejście przez cieśniny Sund na Bałtyk, dla dużych statków. Pierwszym (1974 rok) przechodzącym był m/s „Zawrat”. 145680 DWT. Po nim ruszyły statki innych bander. Dokonał tego zespół złożony, między innymi, z załóg statków hydrograficznych Gdańskiego Urzędu Morskiego i Wyższej Szkoły Morskiej. Warto zacytować oraz zadedykować wypowiedź Eugeniusza Kwiatkowskiego, mam nadzieję, że znanego szerszym kręgom społeczeństwa. Także tym, co mają na ustach nieustannie wolność i suwerenność odmienianą przez wszystkie przypadki, i tym, którzy myślą, że morze to tylko plaże, i tym, którym słowo morze i gospodarka morska wytarto z mózgów jako wiedzę niepotrzebną prawdziwemu Europejczykowi: „Polska nigdy nie będzie zjednoczona i niepodległa, ani samodzielna gospodarczo i politycznie, ani szanowana w wielkiej rodzinie państw i narodów bez dostępu do morza i własnej floty” (...). Polska z ponadpięćsetkilometrowym wybrzeżem z największymi, nowoczesnymi portami na Bałtyku bez floty to kompromitacja.
Gospodarka morska w rękach naszego kraju to jeden z ważnych fundamentów gospodarczych i obronnych państwa w dobie kryzysu. Tylko czy decydenci to rozumieją? Może tak, ale jak się do błędu, delikatnie mówiąc, przyznać? Zmarnowano ponad 23 lata. Jeszcze jest czas na odbudowę gospodarki morskiej, a z nią floty służącej Polsce. Strach przed UE i uległość już dostatecznie zniszczyły polską gospodarkę. Ten trend trzeba wstrzymać. Natychmiast.
Chciałbym odnieść się do spraw związanych z tzw. darmową telewizją cyfrową. Do pasji doprowadzają mnie wszystkie reklamy dotyczące odbioru nowej telewizji cyfrowej, a w szczególności nadużywanie słowa „darmowa”. Przepraszam, jaka ona darmowa – skoro za dekoder do telewizora muszę zapłacić 100 – 300 zł (w zależności od stopnia archaiczności mojego odbiornika)?
Założyłem rodzinę w końcu lat osiemdziesiątych i od tego czasu regularnie opłacam abonament RTV, bo tak mnie wychowali Rodzice. Skoro masz w domu radio i telewizor (a większość rodzin w Polsce tak ma!), to twoim obywatelskim obowiązkiem jest płacić wspomniany abonament. Płacąc, masz (miałeś) darmowy dostęp do pierwszych programów radia i telewizji. No właśnie – miałeś, bo już nie masz – a to za sprawą cyfryzacji. Jako rzetelny płatnik abonamentu masz jeszcze nadzieję na rekompensatę w postaci darmowego dekodera TV. Był taki projekt PSL-u w 2010 roku, aby opłacający abonament RTV dostawali dekoder za darmo. Przez Sejm to, niestety, nie przeszło – też nic z tego.
Wychodzi na to, że przeciętny uczciwy obywatel nie zasługuje na taką samą uczciwość państwa, w którym mieszka (wszakże cyfryzację wprowadza państwo), i jest wrzucany do jednego worka z wszystkimi „piratami” (to ci, co nie płacą, a oglądają i słuchają). Jednym słowem – wychodzi na frajera. Chciałbym podkreślić, iż dalej będę opłacał abonament, licząc w duchu na jakąś sprawiedliwość dziejową albo pomoc ze strony osób powołanych do pilnowania i obrony moich praw. Chociaż ci ostatni bronią zaciekle klientów raczej dużo bogatszych niż przeciętny obywatel.