Lepszy od Cartiera?
Kielecka pracownia jubilerska Marzeny i Mariana Kwiatkowskich to dziś europejska, a może i światowa ekstraklasa.
– Gdy ponad 30 lat temu skończyłem technikum geologiczne, zastanawiałem się, co mam robić w życiu, i postanowiłem zostać jubilerem – wspomina Marian Kwiatkowski. – Mój dziadek był przedwojennym mistrzem kowalskim i nauczył mnie pracy z metalem, wiedziałem, że sobie poradzę. Zatrudniłem się więc w Starachowicach w państwowej firmie Jubiler. Długo miejsca nie zagrzałem i przeniosłem się do spółdzielni usługowej, gdzie miałem to szczęście, że mogłem podpatrywać Andrzeja Szczepanika, mistrza jubilerskiego pełną gębą. Pracowałem tam aż do 1989 r., zdobywając po drodze papiery czeladnika i mistrza.
Jeszcze przed zmianą ustroju pan Marian doszedł do wniosku, że w jego życiu czas na zmiany. Przeniósł się do Kielc i otworzył własną pracownię.
– To były lata, gdy złotnicy zarabiali jedynie na usługach – dodaje Kwiatkowski. –W sklepach były pustki, więc gdy ktoś chciał kupić biżuterię, mógł to zrobić tylko u handlarzy, którzy stali przed Jubilerem. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w całym kraju zaczęły powstawać prywatne sklepy. Polska została zalana złotymi włoskimi łańcuszkami, medalikami, przywieszkami, krzyżykami. Wszystko robione maszynowo, na kilometry, na tzw. łańcuszkarkach.
Prawdziwych mistrzów
już nie ma
Pan Marian postanowił konkurować z włoskimi wyrobami. Kupił nowoczesną odlewnię, zatrudnił 11 ludzi i zaczął produkować biżuterię na skalę półprzemysłową, ale według starych często dziewiętnastowiecznych wzorów.
– Mimo że nie była to już ręczna robota, starałem się trzymać poziom – mówi złotnik. – W przeciwieństwie do konkurencji nie przyklejałem kamienia do pierścionka, ale go oprawiałem, nie wsadzałem biżuterii do bębna, tylko polerowałem ją ręcznie. To sprawiło, że musiałem być minimalnie droższy. Tymczasem jedyne pytanie właściciela sklepu brzmiało: ile za gram? Nie interesowała go robocizna, bo się na niej nie znał, tylko cena. Klient także kierował się przede wszystkim ceną. Szybko okazało się, że na tym rynku nie mam szans. W połowie lat dziewięćdziesiątych nagle okazało się, że nie ma już prawdziwych, starych mistrzów, którzy zamknęli swoje pracownie. Większość złotników, którzy zostali w zawodzie, umiała niewiele albo nic. Jedyną szansą utrzymania w branży było nastawienie się na unikatową, robioną ręcznie, biżuterię najwyższej jakości.
Z dnia na dzień pan Marian sprzedał odlewnię, zwolnił pracowników i wrócił do tego, co robił przed laty. Był jednym z pierwszych polskich jubilerów, który projektował biżuteryjne komplety: pierścionek, kolczyki, mały i duży wisiorek, małą i dużą bransoletkę. Nowe modele sprzedawały się na pniu. A po jakimś czasie identyczne wzory, w niższej cenie, oferowała konkurencja w wielu miastach kraju. Zastrzeżenie wzoru to w Polsce droga przez mękę. Kosztuje dużo pieniędzy, trwa tak długo, że przez ten czas w sklepach pojawi się wiele nowych kolekcji, i jest nie- skuteczne, gdyż wystarczy, że złotnik jeden zastrzeżony element zastąpi innym.
– Początki były więcej niż trudne – twierdzi pan Marian. – Oferowaliśmy nasze prace galeriom w Warszawie, Kielcach, we Wrocławiu, w Sopocie, które dawały nam półkę i nic więcej ich nie interesowało.
Kwiatkowscy zaczęli więc szukać jakiejś niszy, robić coś, czego nikt nie robi. I znaleźli.
Zaczęli wytwarzać insygnia władzy samorządowej. Łańcuchy dla prezydentów, burmistrzów miast i przewodniczących rad. Łańcuchy, berła i pierścienie dla rektorów wyższych uczelni. Wykonany ręcznie ze srebra łańcuch dla prezydenta miasta – długi na 1,2 metra, szeroki na 6 cm, o wadze kilograma – kosztuje od 15 do 20 tys. zł. Jest tak wyważony, żeby nie zsuwał się podczas nachylania czy siadania. Do tej pory w pracowni powstało blisko 70 kompletów.
Pan Marian jako pierwszy w kraju przypomniał sobie o mężczyznach i wyspecjalizował w męskiej biżuterii.
– Nawet dziś panom trudno jest kupić coś więcej niż spinki – zapewnia jubiler. – Dlatego w naszej ofercie są porządne męskie bransolety, które można z powodzeniem nosić nawet 100 lat, a nie żadne „dmuchanki”. Paski ze srebrnymi klamrami (każda jest inna). Amerykańskie krawaty, z dwoma rzemieniami, typu bolo. Robiliśmy nawet gałki ze srebra do samochodowych lewarków do zmiany biegów. Łączymy stal chirurgiczną z żółtym złotem, srebro z krzemieniem pasiastym. Krzemień pasiasty to kamień wyjątkowy, występujący tylko w jednym miejscu na świecie – we wsi Wojciechówka koło Ożarowa. Spopularyzował go Jan Chałupczak z Sandomierza. Szkoda, że ani nasze państwo, ani różne organizacje, które zajmują się wspieraniem krajowych produktów, nie kiwnęły palcem, żeby na świecie wypromować krzemień pasiasty.
Księżniczki, biznesmeni,
celebryci
Przełomowym momentem w historii pracowni było zamówienie dla księżnej Brygidy, siostry króla Szwecji, oraz jej przyjaciółki hrabiny Olgi Tyszkiewiczowej. Dla Szwedki Kwiatkowski zrobił naszyjnik z bransoletą, a dla Polki torebkę z... muszli haliotis. W naturalne otwory zostały oprawione kamienie szlachetne, wykończenie zrobiono ze srebra, tył uszyto ze skóry. W zależności od wartości kamieni lub pereł cena takiej torebki zaczyna się od 8 tysięcy, a może przekroczyć nawet 60 tysięcy złotych.
– Kiedyś jedna z naszych klientek kupiła za wielkie pieniądze w Nowym Jorku u Tiffany’ego drogą bransoletę i poszła w Warszawie na bankiet, gdzie spotkała inną panią, która miała identyczną bransoletę kupioną u Tiffany’ego w Paryżu. Tymczasem nasze wyroby to jednostkowe okazy i – powiem nieskromnie – pod względem jakości robocizny mogące konkurować z każdym największym światowym domem jubilerskim – twierdzi złotnik.
Dziś Kwiatkowscy nie sprzedają już swoich prac w galeriach. Nie reklamują się w mediach. Kilka razy pokazali biżuterię na zagranicznych wystawach (w Dubaju, Brukseli, Szanghaju). Współpracowali z najbardziej znanymi polskimi projektantami mody, ale popularność zdobyli głównie dzięki reklamie od klienta do klienta.
– Sprzedajemy nasze wyroby osobom z listy 100 najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost”, celebrytom, starej arystokracji – mówi właściciel. – W naszej branży nie wymienia się nazwisk klientów, którzy zazwyczaj oczekują dyskrecji. W przypadku droższych przedmiotów więcej niż połowa wyrobów trafia za granicę. Często kupują je pośrednicy albo osoby anonimowe. Podobno niektóre z naszych prac