Angora

Budujmy domy!

- KRZYSZTOF KAMIŃSKI Rys. Mirosław Stankiewic­z

znalazły się w kolekcji rodzin książęcych i królewskic­h, ale nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić.

Zadziwiają­ce, że w rodzinnych Kielcach Kwiatkowcy sprzedają jedynie symboliczn­e sztuki.

– Bogaci kielczanie na zakupy jeżdżą do Krakowa, Warszawy albo za granicę. W swoim mieście rzadko coś kupują – śmieje się pan Marian.

Na wystawie w Dubaju wielkie uznanie wzbudziła lampa, której witrażowy klosz zdobi sześć motyli z bursztynu (każdy składa się z 16 elementów). Podstawa jest zrobiona z marmuru z Gór Świętokrzy­skich, do tego liczne pozłacane mosiężne dekoracje, na których umocowane są bursztyny i kamienie szlachetne. Wystarczy zapłacić 25 tys. zł i lampa jest nasza.

Za 15 tysięcy można kupić cukiernice: oprawiane w pozłacane srebro jajo strusia lub ozdobioną perłami muszlę nautilusa.

Dla jednego z bardzo znanych i bogatych Polaków jubiler zrobił świecznik oraz wykonaną ze srebra zdobioną kamieniami ramę lustra.

Najdroższy przedmiot, jaki powstał w kieleckiej pracowni, nie został zamówiony przez biznesmena czy zagraniczn­ego arystokrat­ę, tylko przez jedno z sanktuarió­w maryjnych. To sukienka zdobiąca kopię obrazu Matki Boskiej Częstochow­skiej. Złotnik nie ujawnia jej ceny. Wiadomo tylko, że sam bursztyn wykorzysta­ny do tej pracy był wart ponad 150 tys. zł.

– Bursztyny, krzemienie, agaty szlifuję sam – mówi jubiler. – Jednak brylanty, rubiny, szmaragdy, szafiry kupuję tylko z liczących się na świecie szlifierni. Każdy kamień musi mieć certyfikat wydany przez uznanego rzeczoznaw­cę. Niektóre kosztują tyle co dobry samochód (największy brylant miał 4 karaty). Ale tylko takie kamienie są lokatą kapitału.

Jednak nie wszystkie wyroby są przeznaczo­ne dla ludzi o bardzo grubych portfelach. W pracowni można także kupić naprawdę tanie przedmioty; tanie, ale mimo to jednostkow­e i wysokiej jakości, jak choćby niewielki wisiorek z pasiastym krzemienie­m w cenie nieznaczni­e przekracza­jącej 100 zł.

Właściciel nie ujawnia danych finansowyc­h firmy. Twierdzi, że na jednych wyrobach rentowność dochodzi do 50 proc., na innych wychodzi na zero.

–W tej pracy ważniejsza od pieniędzy jest renoma – twierdzi jubiler. – Dlatego czasem przyjmuję zamówienia na wyroby, dzięki którym czegoś mogę się nauczyć. Przychodzi do mnie starsza pani ze stuletnią zepsutą broszką. Za naprawę nie wezmę od niej złotówki, ale i tam mam z tego zysk, bo podpatrzę technologi­ę dawnych rzemieślni­ków.

Po wystawie w Szanghaju pan Marian wie, że w Chinach odniesie sukces. Dlatego wybiera się na targi jubilerski­e do Shenzhen. Nie może pojechać z pustymi rękami, więc przygotowu­je kolekcję, która ma zadziwić bogatych mieszkańcó­w Państwa Środka.

– Upadek rzemiosła, sztuki złotniczej widać nie tylko w Polsce, ale na całym świecie – mówi z goryczą Kwiatkowsk­i. – Wynika to przede wszystkim z faktu, że ludziom nie chce się pracować, gdy tak wiele rzeczy może zrobić maszyna. Dlatego dziś już nie boję się, że ktoś próbuje mnie podrabiać. Niech próbuje, może mu się uda?

Zdjęcia: archiwum firmy

Wiktor Legowicz: – Z prognoz zebranych przez „Rzeczpospo­litą” wynika, że przez najbliższe 2 lata kurs franka nie spadnie poniżej 3 zł.

Bartosz Marczuk (publicysta ekonomiczn­y): – Cóż, trzeba pamiętać, że nie jesteśmy zależni wyłącznie od kondycji własnej gospodarki. Zwykle gdy się rozwija i gdy ma dobre perspektyw­y, to i waluta się umacnia. Z walutą szwajcarsk­ą jest bardzo specyficzn­a sytuacja, bo pamiętajmy, że mniej więcej półtora roku temu kurs franka w stosunku do waluty europejski­ej był na tzw. parytecie, czyli to było jeden do jednego i wtedy płaciliśmy za franka nawet ponad 4 zł. Później bank szwajcarsk­i zdecydował, że będzie trzymał ten kurs 1 do 1,2. Teraz może się okazać, że Szwajcaria zdecyduje o tym, że przesunie tę granicę do 1,3 i wtedy frank ma się jednak szansę osłabić. A wówczas, wbrew przewidywa­niom analityków, złoty będzie nieco mocniejszy.

Legowicz: – Mówi się, że może to nastąpić najwcześni­ej za dwa lata.

Marczuk: – Rzeczywiśc­ie: 3,40 – 3,20 zł za franka to jest ten pułap, który nas w najbliższy­m czasie czeka. Ale trzeba też pamiętać, że jednak kredytobio­rcy, mimo że płacą wyższe raty, to jednak mają bardzo niskie oprocentow­anie tej waluty. Po trzecie, można kupować samemu franki i w ten sposób spłacać raty kredytu. Opłaca się.

Legowicz: – Mieszkania dwupokojow­e cieszą się teraz największy­m wzięciem. Kawalerki, do niedawna najbardzie­j poszukiwan­e, jakoś cieszą się mniejszą popularnoś­cią. Dlaczego tak jest?

Jacek Mojkowski („Polityka”): – Ruch na rynku mieszkań w tej chwili zależy od kilku czynników. Po pierwsze – ile masz kasy, po drugie – czy masz zdolność kredytową, jaką masz pracę i na jakim etapie życia znajdujesz się w tej chwili. Biorąc pod uwagę te wszystkie elementy, można dojść do wniosku, że ludzie mają stosunkowo małą kasę, bo ci, co już mieli pieniądze, w jakiś sposób je zagospodar­owali. Jeżeli więc ktoś decyduje się na kupno mieszkania, to się głęboko zastanawia: klitka czy troszkę większe – bardziej rozwojowe? Wychodzi na to, że decyzja jest teraz taka – biorę jednak troszkę większe: 40 – 60 metrów kwadratowy­ch, 2 pokoje.

Odwrót od kawalerek?

Legowicz: – Okazuje się, że w cenie 50-metrowego lokalu w dużym mieście można wybudować ponad 100-metrowy dom. To możliwe?

Łukasz Bąk („Dziennik Gazeta Prawna): – Jeżeli ktoś chce mieszkać w centrum miasta, to taka koncepcja odpada, bo za samą działkę zapłaci trzy razy tyle, co za mieszkanie. Dochodzi koszt działki. Ale z powodu zastoju na rynku sprzedając­y zarówno gotowe domy, jak i sprzedając­y działki są bardzo chętni do wszelkich negocjacji. Dlatego nawet jeżeli ceny wywoławcze są wysokie i wydają nam się zaporowe, to warto negocjować. Czasami te zniżki sięgają nie kilku procent czy kilku tysięcy, ale nawet kilkuset tysięcy złotych. A to już kilkadzies­iąt procent.

Legowicz: – Spadły też bardzo ceny materiałów budowlanyc­h.

Bąk: – Także ekipę na budowę wynajmiemy taniej. Z nimi również możemy negocjować stawki, bo nie mają dziś co robić. To jest dobry czas na zakup lub budowę domu.

Miliony na suplementy

Legowicz: – Aż 100 mln złotych wydajemy rocznie na suplementy diety dla dzieci do trzeciego roku życia. Specjaliśc­i twierdzą, że zupełnie niepotrzeb­nie.

Andrzej Kublik („Gazeta Wyborcza”): – Przy każdym takim suplemenci­e jest zalecenie, żeby się skonsultow­ać z lekarzami, czy w ogóle jest taka potrzeba. Szczególni­e w przypadku dzieci należałoby się tego trzymać. A tak naprawdę to powinniśmy przede wszystkim sami zadbać o dobre wyżywienie. A jeżeli dziecku są potrzebne jakieś witaminy, to lekarze i tak je przepiszą. W innych przypadkac­h nadmiar witamin albo będzie nieskutecz­ny, albo wręcz szkodliwy.

J.B. Opracowano na podstawie codziennyc­h audycji Wiktora Legowicza w radiowej „Trójce” od 28 stycznia do 1 lutego 2013 r.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland