Budujmy domy!
znalazły się w kolekcji rodzin książęcych i królewskich, ale nie jesteśmy w stanie tego sprawdzić.
Zadziwiające, że w rodzinnych Kielcach Kwiatkowcy sprzedają jedynie symboliczne sztuki.
– Bogaci kielczanie na zakupy jeżdżą do Krakowa, Warszawy albo za granicę. W swoim mieście rzadko coś kupują – śmieje się pan Marian.
Na wystawie w Dubaju wielkie uznanie wzbudziła lampa, której witrażowy klosz zdobi sześć motyli z bursztynu (każdy składa się z 16 elementów). Podstawa jest zrobiona z marmuru z Gór Świętokrzyskich, do tego liczne pozłacane mosiężne dekoracje, na których umocowane są bursztyny i kamienie szlachetne. Wystarczy zapłacić 25 tys. zł i lampa jest nasza.
Za 15 tysięcy można kupić cukiernice: oprawiane w pozłacane srebro jajo strusia lub ozdobioną perłami muszlę nautilusa.
Dla jednego z bardzo znanych i bogatych Polaków jubiler zrobił świecznik oraz wykonaną ze srebra zdobioną kamieniami ramę lustra.
Najdroższy przedmiot, jaki powstał w kieleckiej pracowni, nie został zamówiony przez biznesmena czy zagranicznego arystokratę, tylko przez jedno z sanktuariów maryjnych. To sukienka zdobiąca kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Złotnik nie ujawnia jej ceny. Wiadomo tylko, że sam bursztyn wykorzystany do tej pracy był wart ponad 150 tys. zł.
– Bursztyny, krzemienie, agaty szlifuję sam – mówi jubiler. – Jednak brylanty, rubiny, szmaragdy, szafiry kupuję tylko z liczących się na świecie szlifierni. Każdy kamień musi mieć certyfikat wydany przez uznanego rzeczoznawcę. Niektóre kosztują tyle co dobry samochód (największy brylant miał 4 karaty). Ale tylko takie kamienie są lokatą kapitału.
Jednak nie wszystkie wyroby są przeznaczone dla ludzi o bardzo grubych portfelach. W pracowni można także kupić naprawdę tanie przedmioty; tanie, ale mimo to jednostkowe i wysokiej jakości, jak choćby niewielki wisiorek z pasiastym krzemieniem w cenie nieznacznie przekraczającej 100 zł.
Właściciel nie ujawnia danych finansowych firmy. Twierdzi, że na jednych wyrobach rentowność dochodzi do 50 proc., na innych wychodzi na zero.
–W tej pracy ważniejsza od pieniędzy jest renoma – twierdzi jubiler. – Dlatego czasem przyjmuję zamówienia na wyroby, dzięki którym czegoś mogę się nauczyć. Przychodzi do mnie starsza pani ze stuletnią zepsutą broszką. Za naprawę nie wezmę od niej złotówki, ale i tam mam z tego zysk, bo podpatrzę technologię dawnych rzemieślników.
Po wystawie w Szanghaju pan Marian wie, że w Chinach odniesie sukces. Dlatego wybiera się na targi jubilerskie do Shenzhen. Nie może pojechać z pustymi rękami, więc przygotowuje kolekcję, która ma zadziwić bogatych mieszkańców Państwa Środka.
– Upadek rzemiosła, sztuki złotniczej widać nie tylko w Polsce, ale na całym świecie – mówi z goryczą Kwiatkowski. – Wynika to przede wszystkim z faktu, że ludziom nie chce się pracować, gdy tak wiele rzeczy może zrobić maszyna. Dlatego dziś już nie boję się, że ktoś próbuje mnie podrabiać. Niech próbuje, może mu się uda?
Zdjęcia: archiwum firmy
Wiktor Legowicz: – Z prognoz zebranych przez „Rzeczpospolitą” wynika, że przez najbliższe 2 lata kurs franka nie spadnie poniżej 3 zł.
Bartosz Marczuk (publicysta ekonomiczny): – Cóż, trzeba pamiętać, że nie jesteśmy zależni wyłącznie od kondycji własnej gospodarki. Zwykle gdy się rozwija i gdy ma dobre perspektywy, to i waluta się umacnia. Z walutą szwajcarską jest bardzo specyficzna sytuacja, bo pamiętajmy, że mniej więcej półtora roku temu kurs franka w stosunku do waluty europejskiej był na tzw. parytecie, czyli to było jeden do jednego i wtedy płaciliśmy za franka nawet ponad 4 zł. Później bank szwajcarski zdecydował, że będzie trzymał ten kurs 1 do 1,2. Teraz może się okazać, że Szwajcaria zdecyduje o tym, że przesunie tę granicę do 1,3 i wtedy frank ma się jednak szansę osłabić. A wówczas, wbrew przewidywaniom analityków, złoty będzie nieco mocniejszy.
Legowicz: – Mówi się, że może to nastąpić najwcześniej za dwa lata.
Marczuk: – Rzeczywiście: 3,40 – 3,20 zł za franka to jest ten pułap, który nas w najbliższym czasie czeka. Ale trzeba też pamiętać, że jednak kredytobiorcy, mimo że płacą wyższe raty, to jednak mają bardzo niskie oprocentowanie tej waluty. Po trzecie, można kupować samemu franki i w ten sposób spłacać raty kredytu. Opłaca się.
Legowicz: – Mieszkania dwupokojowe cieszą się teraz największym wzięciem. Kawalerki, do niedawna najbardziej poszukiwane, jakoś cieszą się mniejszą popularnością. Dlaczego tak jest?
Jacek Mojkowski („Polityka”): – Ruch na rynku mieszkań w tej chwili zależy od kilku czynników. Po pierwsze – ile masz kasy, po drugie – czy masz zdolność kredytową, jaką masz pracę i na jakim etapie życia znajdujesz się w tej chwili. Biorąc pod uwagę te wszystkie elementy, można dojść do wniosku, że ludzie mają stosunkowo małą kasę, bo ci, co już mieli pieniądze, w jakiś sposób je zagospodarowali. Jeżeli więc ktoś decyduje się na kupno mieszkania, to się głęboko zastanawia: klitka czy troszkę większe – bardziej rozwojowe? Wychodzi na to, że decyzja jest teraz taka – biorę jednak troszkę większe: 40 – 60 metrów kwadratowych, 2 pokoje.
Odwrót od kawalerek?
Legowicz: – Okazuje się, że w cenie 50-metrowego lokalu w dużym mieście można wybudować ponad 100-metrowy dom. To możliwe?
Łukasz Bąk („Dziennik Gazeta Prawna): – Jeżeli ktoś chce mieszkać w centrum miasta, to taka koncepcja odpada, bo za samą działkę zapłaci trzy razy tyle, co za mieszkanie. Dochodzi koszt działki. Ale z powodu zastoju na rynku sprzedający zarówno gotowe domy, jak i sprzedający działki są bardzo chętni do wszelkich negocjacji. Dlatego nawet jeżeli ceny wywoławcze są wysokie i wydają nam się zaporowe, to warto negocjować. Czasami te zniżki sięgają nie kilku procent czy kilku tysięcy, ale nawet kilkuset tysięcy złotych. A to już kilkadziesiąt procent.
Legowicz: – Spadły też bardzo ceny materiałów budowlanych.
Bąk: – Także ekipę na budowę wynajmiemy taniej. Z nimi również możemy negocjować stawki, bo nie mają dziś co robić. To jest dobry czas na zakup lub budowę domu.
Miliony na suplementy
Legowicz: – Aż 100 mln złotych wydajemy rocznie na suplementy diety dla dzieci do trzeciego roku życia. Specjaliści twierdzą, że zupełnie niepotrzebnie.
Andrzej Kublik („Gazeta Wyborcza”): – Przy każdym takim suplemencie jest zalecenie, żeby się skonsultować z lekarzami, czy w ogóle jest taka potrzeba. Szczególnie w przypadku dzieci należałoby się tego trzymać. A tak naprawdę to powinniśmy przede wszystkim sami zadbać o dobre wyżywienie. A jeżeli dziecku są potrzebne jakieś witaminy, to lekarze i tak je przepiszą. W innych przypadkach nadmiar witamin albo będzie nieskuteczny, albo wręcz szkodliwy.
J.B. Opracowano na podstawie codziennych audycji Wiktora Legowicza w radiowej „Trójce” od 28 stycznia do 1 lutego 2013 r.