Skutki zachowania cnoty
Tomasz Łubieński w wydanym w 2009 roku eseju 1939. Zaczęło się we wrześniu pisał: „Polsko-niemiecka defilada przed Hitlerem na placu Czerwonym skończyłaby się nieporównanie gorzej. Trzecia Rzesza musiała przegrać, bo miała pomysł tylko na niemiecki, szerzej, po rasistowsku, nordycki świat. A innym rasom czy narodom mogła zaproponować różne stopnie niewolnictwa. Więc przymierze z Hitlerem skończyłoby się dla Polski klęską”.
Ale przecież jest zupełnie na odwrót. Oczywiście, że III Rzesza musiała przegrać. I całe szczęście, że musiała. Nie oznaczałoby to jednak dla sprzymierzonej z nią Polski żadnej – jak pisze Łubieński – klęski, ale wręcz zbawienie. Przecież gdybyśmy razem z Niemcami pokonali Związek Sowiecki i na tym skończyłaby się druga wojna światowa, znaleźlibyśmy się w położeniu wasalnym.
Kazimierz Czapiński mówił o tym barwnie, że Rzeczpospolita zostałaby wtedy „zaduszona przez tę rozległą nową hitlerię”. To pewnie przesada, ale rzeczywiście trudno byłoby się spodziewać, żeby Polska –w kleszczach terytoriów niemieckich – mogła się szybko pozbyć krępującego nas statusu „Juniorpartnera”. Po wojnie nasza zależność od Niemiec raczej by się pogłębiała, zamiast rozluźniać.
Właśnie to, że był jeszcze front zachodni, na którym III Rzesza nie tylko angażowała spore siły, ale prędzej czy później „musiała przegrać” – gdy Amerykanie wyprodukowaliby bombę atomową – czynił naszą sytuację tak dobrą. Łubieński myli się więc, gdy pisze, że porażka III Rzeszy byłaby sprzymierzonej z nią Polsce nie na rękę.
Esej Łubieńskiego 1939. Zaczęło się we wrześniu jest zresztą bardzo charakterystyczny. Aż trudno uwierzyć, że bezkompromisowy do tej pory publicysta historyczny, który rozprawiając się z mitem powstania warszawskiego, używa bardzo racjonalnych argumentów, tym razem sięga po takie sformułowania: „Obawiam się, że po nieuchronnym rozpadzie niemieckiego imperium (jeśliby takie zdążyło nawet powstać) nie znalazłby się polityk równie potężny i wspaniałomyślny jak Wilson, co by upomniał się o wskrzeszenie kłopotliwego państwa polskiego, któremu – to prawda – nie sprzyjała historia, ale samo też było sobie winne. I oto właśnie nie potrafiło się odpowiednio zachować, wiążąc się z hitlerowskimi Niemcami”.
Po pierwsze: jakie wskrzeszenie? Po upadku III Rzeszy żadnego „kłopotliwego państwa polskiego” wskrzeszać nie byłoby trzeba. Państwo to by istniało i miało się znakomicie. Siłę państwa mierzy się bowiem siłą jego sąsiadów. Im sąsiedzi są słabsi, tym państwo jest silniejsze. A więc w sytuacji, w której nie byłoby III Rzeszy i Związku Sowieckiego, Polska stałaby się automatycznie regionalną potęgą. Jej znaczenie i możliwości znacznie by wzrosły. Właśnie tak jak po pierwszej wojnie światowej, w wyniku której rozsypały się potęgi zaborcze.
„Wyobraźmy sobie, jak wyglądałaby sprawa polska w oczach zwycięskiej ko- alicji – pisze dalej Łubieński – gdybyśmy choć na chwilę znaleźli się w jednym obozie z Hitlerem i defilowali po Moskwie, gdzie pamięć o czasach smuty i polskiej okupacji Kremla żyje od czterystu lat”.
Trudno się nie uśmiechnąć, czytając takie zdanie. Gdy przeczytałem je po raz pierwszy, nie mogłem uwierzyć, że naprawdę wyszło ono spod pióra Tomasza Łubieńskiego, którego wręcz podziwiam za jego książki na temat powstania warszawskiego. Łubieński zawsze odrzucał puste frazesy, chciejstwo i dziecięcą naiwność, z którą Polacy patrzą na wydarzenia drugiej wojny światowej – czy też może nawet szerzej – na politykę międzynarodową jako taką.
Spróbujmy więc odpowiedzieć Łubieńskiemu i wyobraźmy sobie, „jak wyglądałaby sprawa polska w oczach zwycięskiej koalicji, gdybyśmy choć na chwilę znaleźli się w jednym obozie z Hitlerem”. Otóż na pewno by się na nas zwycięska koalicja bardzo pogniewała. Winston Churchill i Harry Truman nie mogliby wręcz spać po nocach, my- śląc o tym, jaka ta Polska była okropna i obrzydliwa, że sprzymierzyła się z Hitlerem.
Znani z politycznej cnotliwości i wręcz fizycznego obrzydzenia wobec wchodzenia w alianse z totalitarnymi dyktatorami Brytyjczycy i Amerykanie już do końca straciliby swoje dobre zdanie o Polakach. Jak bowiem wiadomo, drugą wojnę światową toczyli wcale nie o swoje narodowe interesy, ale o wolność i demokrację. Toczyli ją w przymierzu z takimi samymi jak oni bojownikami szlachetnej sprawy. Na czele z sympatycznym Wujkiem Joem. Znanym obrońcą praw człowieka z Europy Wschodniej.
„Jak można było sprzymierzyć się z człowiekiem, który miał tyle krwi na rękach!? Czegoś takiego mogły się dopuścić tylko takie perfidne gady bez honoru i skrupułów jak Polacy. My, przedstawiciele Zwycięskiej Koalicji, szlachetni Anglosasi, nigdy byśmy się tak nie zhańbili. W polityce moralność i honor są wartościami najważniejszymi!” – krzyczałby oburzony Winston Churchill na konferencji pokojowej.
Ale żarty na bok. Pewnie Brytyjczycy i Amerykanie rzeczywiście nie byliby zachwyceni, że w pierwszej fazie wojny Polacy biliby się u boku Hitlera. Ale gdybyśmy w drugiej fazie przeszli na ich stronę, jedliby nam z ręki. Tak to już bowiem jest – o czym doskonale wiedzą wszyscy na świecie oprócz Polaków – że w polityce międzynarodowej liczy się siła.
Argument Łubieńskiego miałby jeszcze o tyle sens, gdybyśmy po zakończeniu drugiej wojny światowej za naszą nieprzejednaną antyhitlerowską postawę rzeczywiście coś dostali. Gdybyśmy dzięki tej postawie otrzymali z rąk „zwycięskiej koalicji” niepodległość. Spójrzmy tymczasem, jak w rzeczywistości „wyglądała sprawa polska w oczach zwycięskiej koalicji” po drugiej wojnie światowej. Otóż w ogóle nie wyglądała.
Owa cudowna „zwycięska koalicja” przehandlowała dzielnych Polaków, którzy „ani na chwilę nie znaleźli się w jednym obozie z Hitlerem” w Jałcie bez mrugnięcia okiem. Oddali tę wspaniałą bohaterską Polskę Stalinowi, nie oglądając się nawet przez moment na naszą „piękną postawę” podczas wojny. Los słabych i naiwnych jest bowiem taki, że nikt się z nimi nie liczy. Rzekome zachowanie cnoty podczas drugiej wojny światowej przez Polskę – która niczym Wanda wolała się utopić, byle tylko nie wyjść za Niemca – nie dało nam nic. Wszystko to było zupełnie na darmo.
Spójrzmy na przykład Węgier i Rumunii. Oba te państwa, choć biły się na froncie wschodnim po stronie Niemiec, to gdy Rzesza zaczęła przegrywać, podjęły tajne negocjacje z aliantami zachodnimi. Londyn i Waszyngton nie prowadziły wcale tych negocjacji z obrzydzeniem. Wprost przeciwnie – im silniejszy był sojusznik Hitlera, tym chętniej zachęcały go do przejścia na swoją stronę. Tym większą stanowił dla nich wartość, bo bardziej uszczuplał siły Rzeszy. Prowadząc negocjacje z sojusznikami Niemiec, Brytyjczycy i Amerykanie nie tylko nikogo nie besztali jak krnąbrnego uczniaka za to, że „nie potrafił się zachować” (określenie Łubieńskiego) i związał z Rzeszą, ale przeciwnie – gotowi mu byli sporo zaoferować.
Węgrom proaliancki zwrot ostatecznie się nie udał ze względu na zdecydowaną kontrakcję Niemców, ale Rumuni w 1944 roku zmienili strony i jeszcze zdążyli nawet trochę z Niemcami powojować. Podobnie było z Finlandią, która w latach 1941 – 1944 walczyła razem z Rzeszą z Sowietami, a po 1944 roku zmieniała sojusze i do 1945 roku prowadziła w Laponii regularną wojnę z Wehrmachtem.
„Istnieje zresztą znamienity przykład” – pisał profesor Jerzy Łojek – „w jakiej sytuacji mogłaby się znaleźć Polska, początkowo sprzymierzona z Hitlerem, potem odsuwająca się od Rzeszy, w chwili gdy koalicja zachodnia zaczęłaby zadawać Niemcom skuteczne ciosy. Znalazłaby się w sytuacji podobnej do Italii w 1943 roku. Włochy pozostawały w stanie wojny z Francją i Wielką Brytanią przez trzy lata. Wojska włoskie walczyły z brytyjskimi w Afryce i na kontynencie po stronie Adolfa Hitlera. Czy przeszkodziło to porozumieniu między nowym rządem włoskim a aliantami w 1943 roku? Czy dzisiejszy los Włoch jest gorszy niż los Polski? Czy ktoś wypomina dzisiaj Włochom (a choćby i Japonii) czynny udział w II wojnie światowej po stronie hitlerowskiej Rzeszy?”.